Połowa stycznia już za nami. Oznacza to, że minęła też połowa zimowego okienka transferowego. Kluby Premier League poczyniły już pierwsze ruchy transferowe. Wciąż jednak czekamy na prawdziwą bombę, bo taką ciężko nazwać przenosiny Wooda, Digne’a, Tripiera czy nawet wypożyczenie Coutinho. O tym, czy dany klub zdecyduje się na jakiegoś zawodnika, decyduje nie tylko zasobność portfela jego właściciela, ale też to, czy przestrzega Finansowego Fair Play. Ile więc mogą wydać poszczególne kluby, by nie przekroczyć limitu?

Finansowe Fair Play

Zanim sprawdzimy, kto ile może wydać, zdefiniujmy, czym jest Finansowe Fair Play (FFP). Wprowadzone zostało przez UEFA w 2009 roku w obliczu ogromnych strat i długów generowanych przez kluby. Podstawową zasadą FFP jest zachowanie przez kluby „progu rentowności”, tak aby kluby poniekąd same się finansowały i nie przynosiły strat. Dokładniej oznacza to, że w ciągu trzech lat kluby nie mogą odnotować starty większej niż pięć milionów euro. Wlicza się w to transfery, wynagrodzenia zawodników i pracowników, amortyzację transferów oraz wypłacane dywidendy. W bilansie nie uwzględnia się przychodów z biletów, transmisji telewizyjnych, reklam czy sprzedaży klubowych gadżetów. W zestawienie nie wchodzą też koszty poniesione na infrastrukturę, obiekty szkoleniowe lub rozwój młodzieży. Co więcej, jeżeli właściciel może pokryć koszty z własnej kieszeni, klub może odnotować dodatkowe 30 milionów starty.

Jednak FFP to nie tylko „próg rentowności”. Przepisy mają grubo ponad sto stron. Określają także zasady dotyczące m.in. terminowości wypłacania pensji, opłacania konkretnych podatków czy kosztów transferowych.

Europejskie FFP od początku swojego istnienia budzi kontrowersje. Jeżeli kluby mają finansować się z własnych przychodów, oczywiste jest, że największe z nich odnotowują największe wpływy. To powoduje, że mogą wydawać więcej, co faworyzuje je w walce o podpis kolejnych zawodników. Dlatego w konsekwencji dochodzi do coraz większego rozwarstwienia w europejskim futbolu, a sceptycy zasad Finansowego Fair Play dostają kolejne argumenty, by jeszcze bardziej trzymać się swojego stanowiska.

Co więcej, międzynarodowe organizacje znane są z niezbyt dużej uczciwości – ostatnia sytuacja PSG, o której sam wiceprezydent UEFA mówi, że „nie wie” w jaki sposób francuski klub spełnia wymogi FFP, do tego Mistrzostwa Świata w Rosji i Katarze, tylko podsycają niechęć do Finansowego Fair Play, które coraz częściej fair jest tylko z nazwy.

Powyższe FFP dotyczy jednak jedynie klubów biorących udział w rozgrywkach UEFA – Lidze Mistrzów, Lidze Europy, a ostatnio także Lidze Konferencji. Premier League, podobnie jak Championship i pozostałe ligi EFL, mają swoje własne zasady FFP, które w przeciwieństwie do tych międzynarodowych, przestrzegane są znacznie bardziej rygorystycznie.

FFP w Anglii

W Premier League kluby nie mogą ponieść strat większych niż 105 milionów funtów na przestrzeni trzech kolejnych sezonów. Do rozliczeń nie uwzględnia się jedynie:

  1. amortyzacji i/lub utraty wartości rzeczowych aktywów trwałych;
  2. wydatków na piłkę nożną kobiet, rozwój młodzieży i rozwój lokalnej wspólnoty;
  3. kosztów zawiązanych z COVID-19, tylko w odniesieniu do sezonów 2019/20 i 2020/21.

W obliczu strat związanych z brakiem przychodu z dnia meczowego, okres rozliczeniowy wydłużony został do czterech lat.

Co grozi za nieprzestrzeganie zasad FFP? M.in. kara finansowa, ujemne punkty, zakaz transferowy czy nawet dyskwalifikacja z rozgrywek. Czy należy się jej obawiać? O to najlepiej zapytajcie Tony’ego Fernandesa, właściciela QPR, który za nieprzestrzeganie zasad FFP Premier League w 2014 roku zapłacić musiał 42 miliony funtów kary. Odpowiedzi możecie też poszukać w Championship. Tam Derby walczy w tym sezonie o utrzymanie z kulą u nogi w postaci 21 ujemnych punktów, zakazem transferowym i zarządem komisarycznym poszukującym nowego właściciela.

Ile mogę wydać?

Kieran Maguire, wykładowca finansów sportowych z uniwersytetu w Liverpoolu, opracował dla Sportsmail grafikę, przedstawiającą, ile mogą wydać kluby Premier League, by nie złamać FFP. Ta oparta jest na ostatnich sprawozdaniach finansowych klubów, czyli tych z marca 2020 roku. Dlatego nie uwzględnia ostatniego okienka, w tym transferu Jack Grealisha, dzięki któremu sytuacja Aston Villi uległa znaczącej zmianie.

 

 

Wyświetl ten post na Instagramie

 

Post udostępniony przez FourFourTwo (@fourfourtwouk)

Omówienie sytuacji wszystkich klubów wydaje się niepotrzebne i mało interesujące. Skupmy się zatem na najbardziej charakterystycznych pozycjach.

Tottenham

W oczy od razu rzuca się świetna sytuacja finansowa Tottenhamu. Nic dziwnego, Daniel Levy, dyrektor ekipy z północnego Londynu, od lat uważany jest za jednego z najpoważniejszych graczy na rynku, który dokładnie ogląda każdego wydanego funta.

„Wydatki transferowe netto Spurs od 2010 roku wynoszą od jednej czwartej do połowy innych klubów z Big Six. Jest to klub odnoszący największe sukcesy pod względem utrzymywania niskich płac w stosunku do dochodu generowanego przez klub” – powiedział Maguire dla Sportsmail.

Dobre wyniki finansowe idą w parze z dużym skąpstwem dyrektora Tottenhamu i niestety dla fanów Spurs, absolutnym brakiem trofeów. Choć Fabio Paratici, dyrektor sportowy klubu z północnego Londynu, i Antonio Conte znają się od lat i zapewne mają wspólną wizję na rozwój zespołu, ta może okazać się zbyt kosztowna dla Daniela Levy’ego i Joe Lewisa. Klub niezwykle rzadko rozbija bank na jednego zawodnika, a raczej inwestuje we wciąż rozwijających się piłkarzy. Tych jednak z reguły kupuje latem. Zimowe transfery to pojedyncze przypadki. Dlatego spodziewać się należy, że choć Tottenham może, a Conte chce, najprawdopodobniej w styczniu dojdzie do jednego transferu, a prawdziwa rewolucja wydarzy się latem.

Everton

Na drugim biegunie zestawienia znalazł się Everton. Według wyliczeń Maguire’a przed rozpoczęciem okienka klub z niebieskiej części Liverpoolu był całkowicie ograniczony i jako jedyny miał ujemny bilans. Gdy już o tym wiemy, na transfer Lucasa Digne’a można spojrzeć z zupełnie innej perspektywy. Może i między Francuzem a Rafą Benitezem nie grało, ale nie było to jedynym powodem odejścia obrońcy z klubu. The Toffees musieli wygenerować zysk, by uniknąć zbliżającej się kary. W tym celu spieniężyli zawodnika, którym akurat interesowało się wiele innych ekip w Premier League. Ten nie stanowił o sile zespołu, więc jego sprzedaż wliczono w koszty. Everton mógł pozbyć się Richarlisona albo Calverta-Lewina, zyskując spokój na znacznie dłuższy okres. Ale umówmy się, sprzedając takich zawodników, nie chcesz mieć noża na gardle, a i czas nie był na to najlepszy. Obaj panowie powracają po kontuzjach i na pewno ich wartość w przyszłości znacznie wzrośnie.

Z pieniędzy za Digne’a Everton kupił dwóch nowych bocznych obrońców, Vitalyia Mykolenko i Nathana Pattersona. Obaj kosztowali nawet więcej od Francuza, ale podpisali umowy wiążące ich z klubem na dłuższy okres. Po zamortyzowaniu kwoty okaże się, że Everton znacznie zbliżył się do granicy FFP.

Jak Everton znalazł się na dnie zestawienia? Powiedzmy delikatnie – nietrafione zakupy, bo jak inaczej nazwać 28 milionów funtów wydanych na Iwobiego, 23 na Gbamina, 20 na Tosuna czy 45 na Gylfiego Sigurdssona. A takich transakcji w Liverpoolu zrobiono dużo więcej.

 

Farhad Moshiri, właściciel Evertonu, chciał inwestować w klub i zaryzykował, niebezpiecznie blisko zbliżając się do granicy wyznaczonej przez FFP. Wydaje się jednak, że oddał klub w nieodpowiednie ręce lub po prostu słuchał podszeptów od niewłaściwych ludzi. Dziś The Toffees zaciskają pasa. Najpierw wydali zaledwie dwa miliony w letnim okienku, teraz sprzedali jednego ze swoich najlepszych graczy.

W 2024 roku Everton przenieść ma się na nowy stadion. Stąd pompowanie pieniędzy ze strony właściciela, który nowy obiekt chciał otworzyć z drużyną walczącą o europejskie puchary. Dziś o Top Six Moshiri może zapomnieć. Uważać musi za to, by nowego etapu nie otworzyć z klubem grającym na drugim poziomie rozgrywkowym. Kolejna kluczowa decyzja zapadnie na dniach, bo po zwolnieniu Beniteza, pora wybrać jego następcę.

Newcastle

Na pewno większość z Was, sprawdzając zestawienie, zwróciła uwagę, jakie środki wydać może Newcastle. Klub z północy Anglii, po przejęciu przez fundusz inwestycyjny z Arabii Saudyjskiej, dysponować ma największym budżetem na świecie. By nie zadrzeć z zasadami FFP, nie może ich jednak wydać w tym okienku transferowym, a jego dopuszczalny budżet transferowy pozostał niezmieniony. To w wyniku głosowania, które odbyło się na nadzwyczajnym zebraniu zwołanym przez członków Premier League w obliczu przejęcia Srok. Przegłosowano tam tymczasowe zablokowanie i poddanie dokładnej analizie wszystkich umów sponsorskich wartych więcej niż milion funtów. W ten sposób kluby chcą uchronić się przed dynamicznym napływem pieniędzy z Arabii. Jedynie Newcastle i Manchester City zagłosowały przeciwko zakazowi.

Zawieranie umów sponsorskich z firmami powiązanymi z właścicielem to najprostszy sposób na ominięcie FFP. To właśnie dzięki takim kontraktom Manchester City od lat wydawać może ogromne pieniądze. W 2011 roku Etihad pojawiło się w nazwie stadionu, jak również na koszulkach The Citizens. Podpisana na 10 lat umowa z firmą lotniczą z Abu Dhabi, teoretycznie niepowiązaną z Szejkiem Mansourem, właścicielem Manchesteru City, warta była 400 milionów funtów, czyli 40 milionów rocznie. Dla porównania do tej pory najwyższą umowę tytularną zawarł Arsenal z Emirates, ta warta była jednak… 2,8 miliona rocznie. Klub został nawet ukarany za złamanie europejskiego FFP, ale ostatecznie wygrał apelację.

Póki więc właściciele Newcastle nie wymyślą innego sposobu na ominięcie zasad FFP, Eddie Howe dysponuje budżetem wynoszącym „zaledwie” 166 milionów funtów, które w obliczu kupna Kierana Trippiera i Chrisa Wooda zmalał do ok. 130 milionów. Cóż, za tę kwotę chyba da się zbudować drużynę na utrzymanie?

 

Grafika autorstwa: rychter_jpg