Roberto Martinez, Ronald Koeman, Sam Allardyce, Marco Silva, Carlo Ancelotti, Rafa Benitez, a teraz Frank Lampard. Następni menedżerowie przychodzą i odchodzą z Evertonu. Przyprowadzają ze sobą sztab, który po kilku miesiącach zastępuje kolejny. Na ławce trenerskiej The Toffees od lat pozostaje jednak jeden stały punkt, Duncan Ferguson, asystent, były zawodnik, legenda klubu z niebieskiej części Liverpoolu. Nie najlepszy, a pewnie nawet nie jeden z dziesięciu najlepszych zawodników w historii Evertonu. Za to na pewno jeden z najbardziej uwielbianych. Gość, w którego żyłach płynie gotuje się niebieska krew, który pokochał Everton, a Everton pokochał jego.

Siedziałem kiedyś w klubowej stołówce z kolegą z Irlandii. Niedaleko nas siedział Big Dunc – opowiadał Paddy Boyle, były młodzieżowy zawodnik Evertonu – Siedział sam i delektował się jakimiś słodyczami. Nagle podchodzi do niego trener fitness, Włoch Stefano, i mówi: „nie możesz tego jeść, jesz za dużo, jesteś kontuzjowany”. Na co Dunc odpowiada: „posłuchaj Stefano, powiedz jeszcze jedno słowo, a cię zabiję”.

Spojrzeliśmy po sobie, ale myśleliśmy, że żartuje. Trener chyba też, bo powtarza swoją formułkę i rusza w kierunku Duncana. Na co ten: „Stefano, nie radzę ci robić kolejnego kroku”. Włoch swoje. Więc Ferguson podnosi stół, nie byle jaki, taki dla ośmiu osób, rzuca nim w trenera i biegnie, żeby go wykończyć. Stefano na podłodze, Ferguson go dusi, a po schodach biegnie Sue, sekretarka, krzycząc: „Duncan, nie!”. Zamurowało nas, nie wiedzieliśmy, co się dzieje. Jest naprawdę miłym facetem, ale czasami mu się coś przełącza.

Kwas przed pierwszą randką

Urodził się w Stirling, w środkowej Szkocji, a piłkarską karierę zaczynał w Dundee. W 1994 roku przeniósł się do Rangersów. Duży talent, mistrz Szkocji, powodujący jednak nie lada problemy wychowawcze. Z taką łatką zaledwie rok później wypożyczony został do Evertonu.

Kiedy odchodziłem, władze Rangersów mówiły mi: „Idź na kilka miesięcy i wróć do nas”. Dokładnie tak o tym myślałem – wspominał Ferguson w jednym z niewielu wywiadów. – Do tej pory nigdy nie byłem w Liverpoolu i nie odwiedziłem stadionu Evertonu. Nie minęło jednak dużo czasu, może kilka tygodni, kiedy pomyślałem: „Nie chcę wracać, jestem szczęśliwy tu, gdzie jestem”.

Początki były trudne. Szkot nie robił tego, czego przede wszystkim oczekiwano od napastnika – nie strzelał goli. W pierwszych pięciu meczach nie trafił ani razu. Na horyzoncie pojawiła się idealna szansa na przełamanie – derby Merseyside. Zanim jednak Big Dunc wystąpił w poniedziałkowym meczu z Liverpoolem, w poprzedzający spotkanie sobotni wieczór, poszedł w miasto.

Wracając z pubu, z nowo poznaną koleżanką na miejscu pasażera, zignorował zakaz wjazdu na przystanek autobusowy, robiąc sobie skrót do hotelu, w którym pomieszkiwał na wypożyczeniu. Dunc, będąc osobą rozpoznawalną, do tego lekko podpitą i mającą na karku kilka wyroków, o czym później, kolejny raz zachował się… niezbyt roztropnie. Do tego miał pecha. Policjant, który po chwili zatrzymał go za wykroczenie, okazał się kibicem Liverpoolu. Spytany o spożywany alkohol, Ferguson zaprzeczył, w co przedstawiciel władzy nie uwierzył. Szkot wylądował więc na tylnym siedzeniu radiowozu w drodze na komisariat. Wychodząc ze swojego auta, spojrzał tylko na swoją randkę, rzucił jej klucze do hotelowego pokoju i krótkie: „Nie wiem kiedy, ale wrócę”.

Na miejscu okazało się, że wezwano już lekarza, by pobrał krew i potwierdził lub zaprzeczył wersji przedstawionej przez Fergusona.

Przeraziłem się, bo piłem w czwartek, piątek i sobotę. Róbcie cokolwiek, ale nie badajcie mojej krwi – po latach z uśmiechem opowiadał Duncan.

Na jego szczęście na komisariacie byli praktycznie sami fani Evertonu, którzy co chwila przemycali do jego celi kolejne dzbanki z wodą. Ostatecznie badanie wykazało znikomą ilość alkoholu. Wypuszczono go nad ranem, wrócił do hotelu i wiecie co? Czekała.

Eksplozja miłości w derbach

Duncanowi nie było do śmiechu. Czuł, że zawiódł klub, kolegów i zrobił z siebie pośmiewisko. Choć całe wydarzenie nie wyciekło jeszcze do prasy, wiedział, że musi zaimponować w derbach, jeżeli chce pozostać w Anglii na dłużej. W meczu z Liverpoolem na ławce The People’s Club debiutował Joe Royle.

Nie miałem pojęcia, czemu ludzie go tak wychwalają. Przed moim przyjazdem Duncan zaledwie kilka razy kopnął piłkę. Pierwsze 50 minut z Liverpoolem tylko to potwierdzało. Aczkolwiek w pewnym momencie Neil Ruddock kopnął od tyłu Duncana. To wyjątkowo go rozwścieczyło. Od tego zdarzenia zaczął zachowywać się zupełnie tak, jakby walczył z nimi na śmierć i życie – wspominał Royle.

W 57. minucie Ferguson przeskoczył Davida Jamesa, wychodzącego do dośrodkowania z rzutu rożnego, i załadował bramkę głową. Derby, Goodison Park, gol otwierający wynik spotkania, do tego fakt, że Everton był wówczas na dnie tabeli. Ciężko sobie wyobrazić lepszą bramkę na początek. W końcówce zablokował jeszcze piąstkowanie Jamesa, do piłki dopadł Paul Rideout i Ferguson mógł dopisać sobie asystę. Po takim spotkaniu nie było już wątpliwości co do sprowadzenia Szkota na stałe.

O weekendowym incydencie dowiedziałem się chwile przed spotkaniem, ale postanowiłem nie zmieniać decyzji – opowiadał później menedżer. – Po pierwszej połowie myślałem o tym, żeby go zdjąć. Patrzyłem na niego i zastanawiałem się: „czy on wciąż ma kaca?”. Na szczęście zostawiłem go na placu gry. To jedna z najlepszych decyzji, jakie podjąłem w swojej karierze.

Pierwszy sezon Duncana w barwach drużyny z niebieskiej części Liverpoolu to cudowny okres. Zdobył w nim siedem goli w 23 meczach w Premier League, co jak na debiutanta, jest naprawdę niezłym wynikiem. Everton się utrzymał, a co więcej, triumfował w Pucharze Anglii. The Toffees wygrali w finale z Manchesterem United. Wtedy nie robiło to może aż takiego wrażenia – było to pierwsze trofeum od ośmiu lat i wspaniałych czasów w klubie, ale do dziś to ostatnie, co udało się dołożyć do gabloty. To tylko wzmacnia rozmiar legendy Fergusona na Goodison Park.

Romans z więziennymi kratami

Sezon dobiegł końca, a Duncana dopadły duchy przeszłości. Nadeszła pora zapłacić za dawne przewinienia. Po wakacjach 1995 roku odsiedzieć musiał trzymiesięczny wyrok. Jeszcze w Rangersach podczas meczu z Raith Rovers krótką sprzeczkę z Jockiem McStayem wyjaśnił… ciosem głową. Sędzia incydentu nie widział. Widziały za to kamery.

Pewnie skończyłby się na upomnieniu albo grzywnie, gdyby nie fakt, że Big Dunc dobrze znany był już szkockiemu wymiarowi sprawiedliwości. W 1991 roku dostał grzywnę za atak na policjanta, a dwa lata później upomnienie za uderzenie na ulicy Edynburga mężczyzny poruszającego się o kulach. Tym razem sąd nie miał wątpliwości i skazał Fergusona na trzy miesiące odsiadki. Szkot został tym samym pierwszym i do dziś ostatnim piłkarzem skazanym na Wyspach prawomocnym wyrokiem za swoje boiskowe wybryki.

Jak to często bywa w miłosnych historiach, rozłąka z ukochaną tylko umocniła miłość. Ferguson otrzymał ogromną liczbę listów od fanów Evertonu. Jeden z nich napisany został przez 10-letniego chłopca grającego w dziecięcych drużynach The Toffees, który w Duncanie widział swojego największego idola. Tym chłopcem był Wayne Rooney.

Nie powinienem się tam znaleźć, to było niesprawiedliwe. Myślę, że wiele osób to rozumiało. To nie jest tak, że naprawdę zrobiłem coś złego. Mój Boże, to nie było nic takiego – opowiadał w 2019 roku w Toffee TV. – Fani pomogli mi w trudnych chwilach, wielu z nich do mnie pisało. To było wręcz niewiarygodne, te wszystkie listy i wsparcie, które otrzymałem.

Co więcej, Szkocka FA zawiesiła Fergusona na 12 meczów. Poczuł się urażony, zrezygnował z kadry i zapowiedział, że już nigdy więcej nie wystąpi w narodowych barwach.

Od tej pory jego serce należało w całości do Evertonu, którego herb wytatuował sobie na ramieniu niedługo po wyjściu z więzienia.

Szczęśliwy związek

Następne lata przebiegały w klimacie naprawdę szczęśliwego związku. Ferguson dalej rozkochiwał w sobie kibiców, kończąc kolejne sezony z dwucyfrowym dorobkiem bramkowym. Do tego w 1998 roku w meczu z Boltonem zdobył hat-tricka po trzech strzałach głową, dzięki czemu został pierwszym zawodnikiem z takim nietypowym osiągnięciem w historii Premier League.

Co jakiś czas łapał czerwone kartki, prowokował i wyzywał zawodników drużyn przeciwnych. Jego boiskowa natura zupełnie nie szła w parze z codziennym wizerunkiem Szkota – domownika kochającego swoje… gołębie. Tak, Duncan przez całą karierę piłkarską był hodowcą gołębi, co kibice chóralnie podkreślali w pieśni na cześć swojego bohatera.

Duncan had a pigeon, a pigeon, a pigeon
Duncan had a pigeon, a pigeon he had
He flew it all morning
He flew it all night
He flew it over Anfield
And shit on the shite! – nucili kibice Evertonu.

Wszystko, co piękne musi się jednak kiedyś skończyć. Ten wyświechtany frazes kolejny raz okazał się prawdziwy. Na początku 1999 roku Everton popadł w kłopoty finansowe i musiał sprzedać jedną ze swoich gwiazd. Z ofertą za napastnika do klubu zgłosiło się Newcastle, a The Toffees nie było stać na odrzucenie ich propozycji. Szkocki napastnik napisał wzruszający list do kibiców, opublikowany w programie meczowym. Ci bardzo kiepsko znieśli jego odejście.

Powiedziano mi, że mam odprowadzić Duncana do samochodu czekającego na niego pod stadionem – wspominał Alan Myers, ówczesny dyrektor do spraw kontaktów z mediami. –  Na samochód wskakiwali ludzie, z płaczem wykrzykując: „Nie Duncan, nie odjeżdżaj! Zostań!”. Gdy samochód ruszał, kibice wciąż wisieli uczepieni do jego karoserii.

Skok w bok do Srok

Duncan był niesamowity. Pamiętam, jak kiedyś w moim domu obchodziliśmy moje 21. urodziny i ktoś kupił mi butelkę Dom Perignon – wspominał Shay Given, kolega Fergusona z Newcastle. – Wpadła cała drużyna i wszyscy pili piwo. Nagle wchodzi Duncan, patrzy po chłopakach i mówi: „Nie będę pił tego gówna”. Zerka na pudełko Dom Perignon schowanego wysoko na półce wśród innych prezentów. Nie wystarczająco wysoko dla Duncana, który po prostu sięgnął w górę, ściągnął pudełko, rozpakował i zaczął je otwierać. Krzyczę: „Nie, Duncan proszę”, musicie zrozumieć, miałem 21 lat, a to był Dom Perignon. Duncan spojrzał tylko na mnie i odpowiedział „To jest właśnie to, co dzisiaj piję”. Otworzył szampana i tyle go widziałem.

W Newcastle miał stworzyć jedną z najbardziej nieprzyjemnych linii ataku w historii Premier League. Grał tam w końcu sam Alan Shearer, który poza tym, że strzelał bramki na zawołanie, był wyjątkowo złośliwym typem zawodnika. Plan jednak nie wypalił, głównie dlatego, że w klubie rządził Ruud Gullit, który miał nie po drodze z oboma panami.

Powiedzieć, że na początku sezonu 99/00 Newcastle nie szło, to nic nie powiedzieć. Uwzględniając wyniki z poprzedniej kampanii, nie wygrali od 11 spotkań. Zbliżał się mecz derbowy, jeszcze raz, idealny moment na przełamanie. Gullit zaryzykował i posadził na ławce rezerwowych obie gwiazdy. Zamiast nich w pierwszym składzie zagrał młodziutki Paul Robinson, w dzieciństwie fan… Sunderlandu.

Newcastle wygrywało 1:0 do 75. minuty, gdy Holender zdecydował się w końcu wpuścić na boisko obu napastników. Nieoczekiwanie Czarne Koty przebudziły się, wbiły dwie bramki i triumfowały w tamtym spotkaniu. Na konferencji prasowej menedżer stwierdził, że przed wpuszczeniem Fergusona i Shearera, zespół wciąż prowadził. To był oczywisty błąd, takich rzeczy po prostu się nie mówi.

Następnego ranka, na długo przed rozpoczęciem treningu, Shearer wparował do biura menedżera. Big Dunc był już w środku, wygrażając palcem w kierunku Gullita. Według niektórych wersji tej opowieści tego dnia drzwi Holendra nie wytrzymały spotkania z dwoma krewkimi napastnikami.

Kiedy wyszedłem, drzwi wciąż były na zawiasach, ale zaraz za mną wchodził Shearer – opowiadał po latach Ferguson. – Myślę, że Ruud zrozumiał, co mieliśmy mu do przekazania. Następnego dnia zrezygnował z posady.

Kolejne kontuzje bez przerwy męczyły Fergusona, transfer ostatecznie okazał się niewypałem i po dwóch latach wrócił do domu. Do ukochanego Evertonu.

Inspiracja dla Granita Xhaki?

Pierwszy uraz w moim życiu to złamany duży palec u nogi. Złamałem go, gdy miałem 18 lat podczas bójki w pubie The Rock w Menzieshill w Dundee. Nigdy go porządnie nie złożono i do dziś myślę, że wszystkie moje problemy z kontuzjami wzięły się właśnie od dużego palca – Duncan Ferguson.

Dla The Toffees Big Dunc rozegrał jeszcze sześć pełnych sezonów. Szczyt formy miał już za sobą, ale to wciąż był ten sam Duncan Ferguson. Jego pasja, agresja i chęć zwycięstwa za wszelką ceną nie zmalały ani trochę.

W 2003 roku uderzył łokciem Kostasa Konstantinidisa – czerwona kartka. W 2004 roku to samo zrobił Hermanowi Hreidarssonowi z Charltonu – ponownie czerwona kartka. Chwilę później podobne uderzenie przyjął Steffen Freund, którego na dodatek Ferguson zaczął dusić po tym, jak już otrzymał czerwoną kartkę. Jego rekord zatrzymał się na ośmiu. Osiem czerwonych kartek – najwięcej w historii Premier League, ex aequo z Patrickiem Vieirą i Richardem Dunnem.

Z ręką na sercu, w życiu nie wszcząłem żadnej bójki. Taka jest prawda. Muszę jednak przyznać, że kilka zakończyłem – Duncan Ferguson.

Ósma, ostatnia czerwona kartka była „wyjątkowa”. Dostał ją po uderzeniu Paula Sharnera z Wigan, który, dodając blasku legendzie Dunca, stwierdził, że był to „niezły cios”. Ten nie przypadł do gustu władzom Premier League, które ukarały Szkota dodatkowymi sześcioma meczami zawieszenia.

Po całym incydencie podszedł do niego Jimmy Bullard, znany boiskowy śmieszek i błazen. Niziutki Anglik, o dodających mu uroku długich loczkach, zawsze próbował rozładować atmosferę w takich momentach.

Mike Dean dał mu czerwoną kartkę i gdy Duncan zabierał się do zejścia z boiska, powiedziałem mu „zobaczymy się w tunelu” – opowiada historię słynnego filmiku Bullard. – Musiał nie załapać żartu, bo odpowiedział tylko: „No, to… do zobaczenia”. Byłem przerażony. Zostało piętnaście minut meczu i bez przerwy gapiłem się w stronę tunelu, a on tam czekał. Tym razem jednak nie na mnie.

VII. Nie kradnij (na pewno nie z domu Duncana Fergusona)

Mogłoby się wydawać, że wszyscy na Wyspach wiedzieli już, jakim typem człowieka jest Big Dunc. Mogłoby, ale tak nie było, bo jak inaczej wytłumaczyć to, że ktoś zdecydował się okraść jego dom? I to dwa razy?

Pierwszy raz dwóch włamywaczy weszło do posiadłości Duncana w 2001 roku. Musieli się bardzo zdziwić, gdy w korytarzu napotkali gwiazdę Evertonu, która nie tylko wypędziła ich z posesji. Jednego z nich Big Dunc złapał, solidnie obił i przetrzymywał w schowku, czekając na przyjazd policji. Drugi zgłosił się na komisariat niedługo później i obaj trafili za kraty.

Sytuacja praktycznie powtórzyła się w 2005 roku.

On naprawdę złapał gościa na swoim podwórku i zaciągnął go do domu w oczekiwaniu na stróżów prawa – opowiadał w Match Of The Day Alan Shearer. – Złodziej nie mógł chyba wiedzieć, że to dom Big Dunca. Chyba nie ma tak głupich ludzi, którzy próbowaliby się tam włamać. Wyobrażacie sobie tę scenkę? Big Dunc biega za tobą po podwórku. Jedyne co masz w głowie w takiej sytuacji to: „Boże, co ja sobie myślałem”.

Carl Bishop, narkoman, który po zażyciu heroiny i kokainy, spróbował tego dnia szczęścia, skończył ze złamaną szczęką i wybitym zębem. Dwa dni dochodził do siebie w szpitalu, zanim w ogóle przedstawiono mu zarzuty. Ostatecznie trafił  do więzienia na cztery lata. Wyrok podobno niezwykle ucieszył Duncana Fergusona, bo choć historie, z dzisiejszej perspektywy wyglądają jak zabawna anegdota, za każdym razem naprawdę przeraziły Szkota, który dwukrotnie mocno przeżył bezpośrednie zagrożenie życia swojej rodziny.

Kuszczak, Gwlady’s Street i Majorka

Big Dunc zawiesił buty na kołku w 2006 roku. Przez cały ostatni sezon w 26 spotkaniach nie zdobył ani jednej bramki, ale to Duncan Ferguson, to nie w jego stylu tak zakończyć karierę. Sezon kończył się  na Goodison Park, 7 maja spotkaniem z West Bromwich Albion. Everton odrabiał straty z 0:2, na 1:2 trafił Viktor Anicheba, a w doliczonym czasie gry sędzia wskazał na rzut karny. Do piłki podszedł Ferguson, strzelił i… Tomasz Kuszczak obronił to uderzenie, ale wobec dobitki był już jednak bezradny. To był ostatni mecz i ostatni kontakt z piłką Duncana Fergusona. Zdobył bramkę decydującą o wyniku spotkania pod samą trybuną Gwlady’s Street, tą samą, pod którą 12 lat wcześniej otwierał swoje strzeleckie konto w derbach.

Po meczu nie poszedł do loży VIP z kolegami z drużyny. Uderzył w miasto, robiąc rundkę po lokalnych pubach, w których, jako były już zawodnik, legenda, a przede wszystkim kibic, pił przez całą noc ze swoimi ludźmi, kibicami Evertonu.

Dla The Toffees zdobył we wszystkich rozgrywkach 68 goli, tyle samo ile strzelił łącznie w Premier League, do dziś pozostając najlepszym szkockim strzelcem w historii rozgrywek. Gdyby nie liczne kontuzje i równie liczne zawieszenia, zapewne strzeliłby ich zdecydowanie więcej. Ale to właśnie one w dużej mierze budują legendę Duncana Fergusona.

Po zakończeniu piłkarskiej kariery wyjechał na kilka lat na Majorkę, ale nie potrafił żyć koło piłki, jednocześnie jej nie kopiąc.

Tęsknię za stadionem, tęsknię za piłką nożną i tęsknię za derbami. Jestem na emeryturze od pięciu lat, a wydaje mi się, jakby to było dwadzieścia pięć. Każdemu z piłkarzy, którzy grają dziś w Evertonie, powtarzam: „Zostań w tym klubie tak długo, jak możesz, bo jak odjedziesz, jest tylko jedna droga. Prowadzi w dół” – opowiadał Ferguson.

I żyli długo i szczęśliwie

Po kilku latach wrócił na Goodison Park. Najpierw w roli trenera młodzików, potem drugiej drużyny, a od dziesięciu lat asystenta, który zawsze chętnie przejmie stery nad okrętem, gdy kolejni szkoleniowcy lądują za burtą. Marzy o roli menedżera, ale miłość do Evertonu nie pozwala mu zacząć swojej przygody nigdzie indziej.

Choć nie gra już w piłkę, wciąż wzbudza wielkie emocje, szczególnie wśród fanów The Toffees. Czy to uciszaniem dyskutującego w derbach Jurgena Kloppa, czy gdy w okolicznych pubach piwo przed meczem lane jest na jego koszt.

Do dziś na lewym ręku nosi frotkę Evertonu. Na prawym zegarek z grawerem, który otrzymał od wdowy po Howardzie Kendallu, jednym z najwybitniejszych menedżerów w historii Evertonu, przyjacielu Duncana, który też uczynił go kapitanem The Toffees. Cały Duncan Ferguson, Everton w ludzkiej skórze.

Grafika autorstwa: rychter_jpg