Piłka nożna napisała już wiele ciekawych historii, z których powstają pasjonujące książki i filmy. Zdarzają się opowieści zabawne i wzruszające, piękne i smutne, które potrafią tak wciągnąć odbiorcę, że na chwilę zapomni o otaczającym go świecie. Mimo, że ich motywem przewodnim jest futbol, potrafią przedstawiać naprawdę wiele aspektów życia, gdyż piłkarze czy menedżerowie to przecież ludzie, tacy jak my.

Czasami, grzebiąc w archiwach, można odnaleźć wątki wręcz szokujące i na takowy natrafiliśmy tym razem. Myślicie, że walcząc dla III Rzeszy, po zakończeniu II Wojny Światowej jedynym, na co się zasługiwało na Wyspach było więzienie lub ostracyzm społeczny? Zdanie zmienicie tak szybko, jak tylko poznacie historię Berta Trautmanna – Niemca, który na dobre zadomowił się w Anglii.

Powiedzieć, że były członek Hitlerjugend i spadochroniarz Luftwaffe odnalazł się w Manchesterze City, to jakby nic nie powiedzieć. Trautmann został prawdziwą legendą klubu z Etihad, a jego pomnik stoi przed stadionem. Bez zbędnego przedłużania pora przejść do rzeczy i opowiedzieć jak doszło do sukcesu Niemca. Zapraszam do lektury!

Trautmann – silny, bezwzględny Aryjczyk

Młody Bert urodzony w Bremie od małego przejawiał pasję do sportu. W roku 1933, w wieku ledwie 10 lat wstąpił do organizacji Jungvolk – zgrupowania młodzieży popierającej Hitlera. Jak dobrze wiemy, wzorem doskonałego nazisty był człowiek silny, dobrze zbudowany i wysportowany, a więc w czasach III Rzeszy młodzieżowych zawodów sportowych nie brakowało. Trautmann uwielbiał piłkę nożną, ręczną oraz tak zwany völkerball, grę która przypominała popularne dwa ognie. Chłopak nie wahał się brać udziału w turniejach, odnosząc wielkie sukcesy. Za swoje osiągnięcia otrzymał nawet certyfikat sportowej doskonałości podpisany przez ówczesnego prezydenta kraju Paula von Hindenberga.

Naturalną koleją rzeczy dla takiego młodzieńca było wstąpienie do armii podczas II wojny światowej. Bert zdecydował się na służbę w Luftwaffe, gdy tylko ukończył 18 lat. Najpierw został operatorem radiowym, ale gdy okazało się, że nie jest to zajęcie dla niego, przemianowano go na spadochroniarza. Niemiec służył początkowo w okupowanej Polsce, gdzie jednak nie dostawał okazji, by móc wykazać się w boju. Z nudy uprawiali z kolegami sport, a w międzyczasie przychodziły im do głów głupie żarty. W skutek jednego z nich w płomieniach stanął samochód, a naprawiający go mechanik spalił sobie ręce.

Bez ryzyka nie ma zabawy

Trautmann nie należał do osób, które próbują unikać zagrożenia. Po latach opowiadał między innymi, jak podczas wojny szantażował włoskich żołnierzy, nie zważając na to, że walczą po tej samej stronie. Niemiec gardził ich słabością i wykorzystując broń, bezceremonialnie odbierał im papierosy. Co więcej, można powiedzieć, że był człowiekiem w czepku urodzonym. Trzykrotnie dostając się do niewoli, udawało mu się wyrolować strażników niemal wszystkich alianckich państw.

Na froncie wschodnim jego oddział został wysadzony w powietrze przez Rosjan. Pod koniec wojny jako jeden z niewielu przeżył też bombardowanie przez aliantów niemieckiego miasta Kleve. Trautmann zwątpił wówczas w sens dalszej walki i postanowił wracać w rodzinne strony. Po drodze musiał unikać żołnierzy obu stron, gdyż przez Niemców mógłby zostać posądzony o dezercję.

Niestety, trafił jednak w ręce Amerykanów, którzy chcieli go rozstrzelać. Dzięki swojej sprawności fizycznej udało mu się uciec skacząc przez płot. Wylądował wtedy pod nogami brytyjskiego żołnierza, który przywitał go słowami: „Witaj, może filiżankę herbaty, szkopie?”. Trautmann nie mógł jednak jeszcze wtedy przypuszczać, że dostał się w najlepsze możliwe ręce.

W City na przekór kibicom

Życie Niemców na Wyspach po drugiej wojnie światowej nie należało do łatwych. Nazistowscy żołnierze w obozach jenieckich doświadczali represji ze strony mszczących się brytyjskich oficerów. Trautmann wyszedł jednak na wolność w 1948 roku i zdecydował się pozostać na Wyspach, pracując na farmie i grając w piłkę dla lokalnego klubu. Saint Helens, małe miasteczko położone między Manchesterem a Liverpoolem, szybko stało się dla utalentowanego bramkarza zbyt małe.

Jego zdolności sprawiły, że zaraz zainteresowali się nim skauci Manchesteru City, a do niebieskiej części wielkiego miasta trafił ledwie rok po opuszczeniu obozu jenieckiego. Początkowo kibice City nie potrafili się z tym pogodzić. Liczebna społeczność żydowska wspierająca klub groziła bojkotami meczów, a Trautmann na meczach był wygwizdywany przez cały stadion. Musicie sobie sami wyobrażać, jak ciężko musiało być mu wyjść z tunelu i pokazać się na murawie. W debiucie przeciwko Boltonowi Bert puścił trzy bramki, a pierwsza z nich wpadła ewidentnie z winy Niemca.

W takiej sytuacji łatwo załamać się i niewiele brakowało, a przygoda Trautmanna w City skończyłaby się błyskawicznie. Na szczęście jednak bramkarz nie został sam na lodzie. Ogromne wsparcie okazywała mu żona Margaret – dziewczyna z St Helens, którą poznał podczas pracy na farmie. Nie istniały też podziały w szatni zespołu Obywateli. Kapitan zespołu Eric Westwood, biorący wcześniej udział w operacjach w Normandii, już na samym początku okazał Trautmannowi życzliwość słowami:

W szatni nie ma wojny. Witamy Cię jak każdego innego członka zespołu. Po prostu poczuj się jak w domu i powodzenia.

Po fatalnym spotkaniu przeciwko Boltonowi zreflektował się również Alexander Altmann. Przewodniczący społeczności żydowskiej w Manchesterze przedstawił oficjalne stanowisko organizacji w sprawie Trautmanna i zaprzeczył, jakoby celem grupy było usunięcie Niemca z klubu.

Pomimo potwornych okrucieństw, których doświadczyliśmy z rąk Nazistów, nie będziemy próbować karać pojedynczego Niemca, który nie ma związku z tymi zbrodniami. Jeśli ten piłkarz jest prawym człowiekiem, powiedziałbym, że nie ma w tym nic złego. Każdy przypadek powinien być oceniany indywidualnie.

Taka wypowiedź bardzo przyczyniła się do powolnego uspokojenia nastrojów kibiców i okazania wsparcia własnemu bramkarzowi. Pierwszy wyjazd do zniszczonego przez bombowce Londynu, także nie był dla Niemca miłym przeżyciem. Mimo rzucanych w jego stronę obelg Trautmann popisał się jednak doskonałym występem, a po końcowym gwizdku zebrał owacje od kibiców obu stron. Tym samym wreszcie zaczęto doceniać jego zdolności, a bramkarz City mógł się w pełni skupić na grze dla klubu.

Z City po puchar ze złamaną szyją

Bert Trautmann słynął również z tego, że był człowiekiem niezwykle twardym. Clint Dempsey grywał ze złamaną szczęką, Pepe na Mistrzostwach Świata w Katarze dokończył mecz z Marokiem ze złamaną ręką. To jednak nic w porównaniu z wyczynem Niemca, który w finale FA Cup 1956 bronił… ze złamaną szyją. Drużyna The Citizens prowadziła z Birmingham 3-1, kiedy niezłe podanie w pole karne otrzymał Peter Murphy. Szybciej zareagował jednak Trautmann, który chwycił piłkę, rzucając się pod nogi napastnika. Niestety, szarżujący rywal nie zdołał wyhamować, a jego kolano z impetem uderzyło w kark Berta.

Niemiec bardzo długo się nie podnosił. Po zabiegach masażystów półprzytomny stanął w końcu na nogi. W tamtych czasach zmiany w piłce nożnej nie były dozwolone, więc motywowany przez kolegów zdecydował się dograć ostatni kwadrans spotkania. Na murawę padał jeszcze kilkukrotnie, ale mimo dramatycznej sytuacji City nie straciło już więcej bramek i mogło się cieszyć ze zdobytego trofeum.

Sam Trautmann jak później przyznał nie pamiętał tamtych wydarzeń. Kiedy dotarł już do szpitala okazało się, że w ogóle cudem pozostał przy życiu. Drugi kręg szyjny bramkarza został złamany w taki sposób, że jego kawałki pozostały w miejscu. Mimo to, jak powiedział lekarz, mogło go zabić nawet zwykłe szarpnięcie autobusu wracającego z Wembley.

Bert Trautmann, czyli prawdziwy „The Keeper”

Ogromna siła, nieustępliwość i wola walki były cechami, które pozwoliły bramkarzowi City osiągnąć wiele w powojennym świecie, pomimo startu z katastrofalnej pozycji nazistowskiego zbrodniarza z Żelaznym Krzyżem. Ciężkie doświadczenia wojenne nie załamały go, lecz dały mu moc, jakże potrzebną we współczesnym świecie. Pozwoliła ona po wojnie poradzić sobie z falami krytyki, obelg, gróźb czy koszmarnymi wydarzeniami takimi jak śmierć dziecka. Jego pierwszy syn wpadł pod samochód, kupując lody. Z taką stratą nigdy nie poradziła sobie żona Margaret, co doprowadziło ostatecznie do rozpadu ich małżeństwa.

Mimo rodzinnej tragedii Bert przeszedł w życiu wiele i wiedział jak sobie radzić. Ostatecznie dożył niemal dziewięćdziesięciu lat, a za zasługi sportowe jego pomnik widnieje przed Etihad Stadium. Życie bramkarza było naprawdę pełne wzlotów i upadków, a w bardzo przystępny sposób opisuje je również film „The Keeper” z 2005 roku. Materiał polecam do obejrzenia nie tylko fanom brytyjskiego futbolu!