Kiedy świat powoli budził się do życia po zakończeniu II wojny światowej, niewielu myślało o graniu w piłkę. Spora część Starego Kontynentu nadal była w ruinie i nie łatwo było znaleźć chętnego do organizacji Mistrzostw Świata. Wyzwania ostatecznie podjęła się Brazylia, której przyszło gościć 12 innych reprezentacji z Europy oraz obu Ameryk.

Chociaż mundial nie był wówczas imprezą przyciągającą miliony par oczu z całego świata, rozgrywki ostatecznie doszły do skutku. Nie uzbierano jednak nawet wcześniej zakładanego kompletu 16 drużyn, gdyż ze względu na komplikacje czasowe, finansowe czy polityczne skala rezygnacji była ogromna. Niektóre ekipy wycofywały się wręcz na ostatnią chwilę. Szkoci wymyślili sobie, że do Brazylii pojadą tylko, jeśli uda im się zająć pierwsze miejsce w British Home Championship, lecz zostali pokonani przez Anglików.

Hindusom z kolei zabroniono grać bez butów, tak jak miało to miejsce podczas Igrzysk Olimpijskich 1948. W konsekwencji azjatycki zespół nie pojechał na turniej, choć współcześnie mówi się, że ważniejszym powodem były problemy finansowe oraz brak wiary we własną drużynę. Co więcej, ze względu na rezygnację reprezentacji Francji już po losowaniu, w jednej z grup o awans ostatecznie rywalizowały ledwie dwie drużyny. O awansie do drugiej rundy zadecydował tam tylko jeden pojedynek stoczony między Urugwajem i Boliwią.

Zderzenie dwóch światów

Turniej był wydarzeniem ciekawym nie tylko ze względu na powojenne realia i paradoksy. Kibice byli świadkami niespodzianek, takich jak porażka Brazylii z Urugwajem na Maracanie, czy też niesamowite zwycięstwo Amerykanów nad Anglią. Występowały w nim raczej zespoły profesjonalne, takie jak ówczesna, naszpikowana gwiazdami reprezentacja Anglii. Dla Synów Albionu był to debiut w Pucharze Świata, jako że przed wojną z własnej woli opuścili FIFA.

Na drugim biegunie byli Amerykanie. Dla nich futbol przedstawiał wówczas tak małą wartość, że do Brazylii poleciała przypadkowa składanka osób zebranych na ostatnią chwilę. Większość społeczeństwa nie miała pojęcia, że takie wydarzenie w ogóle miało mieć miejsce. W zespole USA znaleźli się między innymi: pewny siebie nauczyciel Walter Bahr, listonosz Harry Keough, kierowca karawanu pogrzebowego charyzmatyczny Frank Borghi oraz pochodzący z Haiti Joe Gaetjens, pracujący na zmywaku. Taki zespół najłatwiej nam porównać do dzisiejszego San Marino.

W Brazylii nastąpiło więc spotkanie dwóch światów, chociaż dwa kraje miały ze sobą dużo wspólnego. Anglia i Stany Zjednoczone trafiły do tej samej grupy razem z Hiszpanią oraz Chile. Pierwsza kolejka fazy grupowej pokazała różnice. Choć Amerykanie dzielnie walcząc prowadzili z Hiszpanią przez większość meczu 1:0, ostatecznie pękli na dziesięć minut przed końcem, dając sobie wbić piłkę do bramki trzykrotnie. Anglicy z kolei bez większych problemów rozprawili się z Chile 2-0.

Musieli wygrać z samymi sobą

Na mecz Anglii z południowoamerykańskim zespołem nie doleciał piłkarz Blackpool – Stanley Matthews, uważany wtedy za jedną z największych światowych gwiazd. Później przed meczem ze Stanami Zjednoczonymi zdecydowano się posadzić go na ławce, by oszczędzać na kolejne potyczki. Nikt się wówczas nie spodziewał, że do takowych może nie dojść. Jak bardzo Anglicy nie doceniali swoich rywali, pokazała też brytyjska prasa. „Byłoby sprawiedliwie, gdyby dać na starcie Amerykanom 3 gole przewagi” – napisano na łamach Daily Express.

Co więcej, nawet Amerykanie nie wierzyli w samych siebie. Fakt, że ten zespół w ogóle zebrał się na wyjazd do Brazylii, graniczył z cudem. Bill Jeffrey, trener drużyny uniwersyteckiej, został ogłoszony selekcjonerem kadry zaledwie dwa tygodnie przed pierwszym meczem mundialu. Jego poprzednik zwyczajnie zrezygnował. Tymczasem kwestie paszportowe, strach przed lataniem, brak urlopu w pracy, czy przede wszystkim widmo straszliwej porażki, odbierało wielu graczom chęć do jakiegokolwiek działania.

Amerykański trener musiał wykonać tytaniczną pracę, wprowadzając do zespołu nowych zawodników. Dużą rolę w mobilizowaniu kompanów odegrali liderzy zespołu – golkiper Frank Borghi oraz kapitan Walter Bahr. Tylko dzięki nieustającej, wzajemnej motywacji, udało się dotrzeć do Brazylii na czas. Mimo to, nastroje Amerykanów przed pierwszym gwizdkiem spotkania z Anglią były fatalne. „Nie mamy szans” – powiedział w wywiadzie Jeffrey i określił swoich piłkarzy owcami prowadzonymi na rzeź. O problemach, z którymi musieli zmierzyć się Amerykanie, w ciekawy sposób opowiada film „The Game Of Their Lives”.




Szybki spacerek i do domu

Kiedy sędzia zagwizdał po raz pierwszy, troski Amerykanów odeszły na dalszy plan, by dać miejsce koncentracji. Anglicy zdominowali grę, raz po raz przypuszczając ataki na bramkę. Szybko zostały obite słupki, groźne piłki przelatywały tuż nad poprzeczką. Doskonałą dyspozycją wykazywał się Frank Borghi. Bramkarz wyjmował piłki, które wszyscy widzieli już w siatce. W pierwszej połowie Amerykanie niemalże nie mogli wyjść z własnej połowy, walcząc o życie pod własną bramką. Wszystko do czasu. Do czasu, gdy przed przerwą Bahr oddał strzał z dwudziestu kilku metrów, a tor lotu piłki w akrobatyczny sposób zmienił pochodzący z Haiti Gaetjens. Na trybunach wybuchła radość. Brazylijscy kibice świętowali, gdyż zaczęli liczyć na szybkie odpadnięcie angielskiego zespołu.

Stracony gol podciął Anglikom skrzydła. Po kwadransie drugiej połowy pozbierali się jednak i ponownie zaczęli szturmować bramkę USA. Borghi znów musiał wyciągać się jak długi, by zapobiec stracie bramki. Nie brakowało też kontrowersji. W jednej z akcji Anglicy domagali się rzutu karnego, gdy na murawę padł Stan Mortensen. Otrzymali jednak tylko rzut wolny, gdyż według sędziego faul miał miejsce przed polem karnym. Innym razem protestowali, że piłka przekroczyła linię bramkową. Mimo to uznano, że Frank Borghi zdążyć ją wybić zawczasu. Stany Zjednoczone też miały swoje okazje, ale co najważniejsze dla nich sędzia w końcu zagwizdał po raz ostatni. Nareszcie!

Pojawili się, zagrali, przepadli

Mimo porażki Anglicy mogli jeszcze bez problemu wyjść z grupy, pokonując Hiszpanię. Porażka z amatorskim zespołem tak bardzo jednak siedziała im w głowie, że polegli i w kolejnym meczu. Swojego bilansu nie poprawili również Amerykanie. W meczu z Chile magia prysła i południowoamerykański zespół okazał się lepszy bilansem 5:2. Taki układ wyników sprawił, że zarówno reprezentacja Anglii, jak i Amerykanie szybko wrócili do domów. Jedni raczej w ponurych nastrojach, drudzy w radosnych.

Pomimo że taki rezultat był nie lada wydarzeniem, początkowo niewielu o nim usłyszało. Najbardziej rozpisywały się na ten temat media brazylijskie oraz innych postronnych nacji, które występowały na tym turnieju. Tymczasem w żadnym z państw, których mecz dotyczył bezpośrednio, prasa nie poświęciła mu więcej niż skromną kolumnę. Jak wspomniałem wcześniej, w Stanach zainteresowanie futbolem w tamtych czasach było minimalne. Z kolei Anglicy tego samego dnia sensacyjnie ulegli u siebie w krykieta Indiom Zachodnim, co spowodowało, że mało kogo interesowała porażka w odległej Brazylii. Legenda głosi nawet, że informacje o wyniku były wówczas tak niewiarygodne, że w angielskiej prasie pojawiły się doniesienia, iż mecz skończył się rezultatem 10:0 lub 10:1 dla Synów Albionu.

Jeszcze ciekawsze było jednak to, jaki wpływ w USA miał sukces na mundialu na rozwój piłki nożnej. Otóż żaden. Drużynie narodowej pogratulowano i wszyscy wrócili do własnych zajęć. Stany Zjednoczone nie zagrały w Pucharze Świata aż do roku 1990. Bohaterowie z Brazylii kontynuowali mało znaczące kariery bądź wyjechali z kraju. Strzelec decydującej bramki, Joe Gaetjens wrócił na rodzinną wyspę. Występ na mundialu nie przeszkodził mu nawet rozegrać kilku spotkań w kolejnych eliminacjach w barwach Haiti. Ostatecznie jednak został zamordowany przez dyktatorów ze względu na koligacje swojej rodziny z opozycją.

Anglicy po raz kolejny na Mistrzostwach Świata zmierzyli się z USA dopiero w 2010 roku w RPA. W fazie grupowej po golach Stevena Gerrarda i Clinta Dempseya padł remis 1:1. Tym samym Synom Albionu jeszcze nigdy nie udało się pokonać Amerykanów na największej piłkarskiej scenie świata. Czy dzisiaj nadejdzie ten pierwszy raz?