192. derby Manchesteru już za nami – Manchester City pokonał Manchester United 3:1, choć mecz zaczął się idealnie dla gości. Czerwone Diabły nie miały jednak żadnych argumentów w starciu z mistrzami kraju.

Pierwszy raz od 143 spotkań

Dziś oglądaliśmy zaledwie piąty przypadek, gdy Manchester United przegrał mecz w Premier League, prowadząc do przerwy. Taka sytuacja miała miejsce pierwszy raz od 143 takich spotkań i prawie 10 lat. Ostatni raz widzieliśmy podobny przypadek 21 września 2014 roku, gdy Czerwone Diabły zaliczyły porażkę 3:5 z Leicester City. Koniec tak kosmicznej serii nie może jednak dziwić, biorąc pod uwagę postawę zespołu Erika ten Haga.

Po szybkim otworzeniu wyniku goście cofnęli się i zaczęli murować bramkę. I o ile dość długo utrudniało to City stwarzanie dogodnych szans, nie mieli kompletnie pomysłu na to, jak ukłuć gospodarzy. Całkowite oddanie pola rywalom nie mogło skończyć się inaczej niż pokaraniem przez mistrzów kraju. Dopuścili do 27 uderzeń na własną bramkę, sami odpowiedzieli zaledwie dwoma – choć właściwie wypadałoby liczyć tylko ten pierwszy, który przyniósł gola Rashforda, drugi był zwyczajnym kiksem. Statystyki nie pozostawiają najmniejszych wątpliwości – przy takiej postawie nie sposób marzyć o punktach. Jedyną szansę była tylko indolencja przeciwników.

Rashford w pigułce

Derby Manchesteru zaczęły się dla United w najlepszy możliwy sposób. Już w ósmej minucie pierwszy strzał gości trafił do siatki Edersona. Genialne, potężne uderzenie Marcusa Rashforda z 27 metrów odbiło się od poprzeczki i dało prowadzenie gościom. Wydawać by się mogło, że Anglik zamknie w ten sposób usta krytykom, których w ostatnich tygodniach stale przybywa, bo jego forma mocno rozczarowuje. Jak się jednak okazuje, wychowanek Czerwonych Diabłów pokazał nam twarz, jaką dobrze znamy z tego sezonu.

Powiedzmy sobie szczerze – może i strzelił piękną bramkę, ale zaliczył kolejne paskudne spotkanie. Jeśli chodzi o warte zapamiętania kontakty z piłką, to możemy przypomnieć trzy. Wszystkie miały miejsce przed przerwą. Najpierw trafienie (i tu plusy się kończą), potem zmarnowana złym opanowaniem piłki okazja do popędzenia sam na sam, potem kiks i utrata równowagi przy próbie uderzenia z dogodnej pozycji. A do tego możemy jeszcze doliczyć kilka, mówiąc delikatnie, nieprzemyślanych strat przy zdecydowanie zbyt ambitnych dryblingach oraz kompletną nieumiejętność utrzymania piłki, gdy dostawał ją jako najbardziej wysunięty gracz zespołu – zresztą bramka Phila Fodena na 1:1 wynikał właśnie z akcji wyprowadzonej po jego stracie, gdy zdecydował się nurkować, zamiast powalczyć o piłkę. Chciałoby się powiedzieć, że Rashford zrobił krok do przełamania kryzysu formy. Ale dalej jest tak samo irytujący i praktycznie nieprzydatny dla drużyny.

Foden potrafi udźwignąć

Właściwie od początku meczu mogliśmy zastanawiać się, gdzie jest Erling Haaland. Norwega w ogóle nie było w grze, czatował na zagrania w pole karne, ale długo ich nie dostawał. No i to nie musiało martwić, bo przecież jak już wyczekiwaną piłkę będzie miał, to na sto procent ją wykorzysta. No i dostał ją wreszcie jeszcze przed przerwą, ale… chybił do pustej bramki z dwóch metrów. W kilku innych, mniej dogodnych sytuacjach również nie zachował się dobrze. Gość, który miał zrobić różnicę pod bramką rywali, zawodził. Ale sprawy w swoje ręce wziął inny zawodnik – Phil Foden.

Dublet Anglika sprawił, że Manchester City zdołał odwrócić losy derbów z United i sięgnąć po wygraną. W ostatnich tygodniach wychowanek wyrasta na niesamowicie ważne ogniwo Obywateli. Gdy Haaland ma problemy z regularnością, gdy Kevin de Bruyne nie jest chyba jeszcze w stu procentach gotowy, on przechylił szalę zwycięstwa. Może i przed zmianą stron zmarnował świetną okazję, ale to on udźwignął presję w kluczowym momencie. City coraz częściej, gdy potrzebuje bohatera, znajduje go w osobie 23-latka. Cóż to jest za piłkarz!