Odjęte punkty – i to aż 10: Everton dostał karę, jakiej Premier League jeszcze nigdy nie widziała. Choć ujemne oczka się już zdarzały, to najbardziej surowy wyrok w historii ligi. Jak do tej pory „ofiary” podobnych werdyktów za każdym razem spadały. Czy The Toffees mają się czego bać? Sprawdzamy wcześniejsze przypadki.

Premier League zadecydowała o surowej karze dla Evertonu – odjęte punkty to jedna z najbardziej dotkliwych możliwości. W tym przypadku jest ich aż 10. To efekt złamania przepisów finansowych obowiązujących kluby angielskiej ekstraklasy. The Toffees nie zgadzają się z tą decyzją i od razu zadeklarowali chęć złożenia odwołania. Ich zdaniem wcale nie złamali zasad, a o ich argumentacji możecie przeczytać TUTAJ.

Niemniej, co najmniej do czasu ewentualnego pozytywnego rozpatrzenia apelacji, ich dorobek został już pomniejszony o wspomniane 10 oczek. To oznacza, że zasłużony klub osunął się do strefy spadkowej. Zajmuje 19. pozycję, na koncie ma cztery punkty i wyprzedza jedynie Burnley. Historia nie stoi po ich stronie. Tylko jeden zespół Premier League zdołał utrzymać się z takim dorobkiem po 12 kolejkach – dokonała tego… właśnie ekipa z Goodison Park, niemal 30 lat temu. Bezlitosne są za to statystyki dotyczące drużyn karanych ujemnymi oczkami. W obecnej erze angielskiej ekstraklasy mieliśmy dwa takie przypadki. Oba zakończyły się spadkiem.

Punkty odjęte nie za kasę, a… za braki kadrowe

Pierwszy przypadek kary punktowej w historii Premier League miał miejsce w sezonie 1996/97. Wtedy to FA postanowiła ukarać Middlesbrough odjęciem trzech oczek. Powód był jednak zdecydowanie inny niż w przypadku Evertonu. Drużyna z północnego wschodu, w pewnym sensie, padła ofiarą sporego pecha i problemów w komunikacji.

Wszystko zaczęło się w grudniu. Boro miało jechać do Blackburn na wyjazdowe spotkanie z Rovers z mocno stonowanymi oczekiwaniami, ekipę osłabiła długa lista kontuzji. Wtedy ich piłkarzy zdziesiątkował tajemniczy wirus. Zaraziła się spora grupa graczy. W efekcie dostępnych do gry pozostało tylko 12 zawodników pierwszej drużyny – w tym trzej bramkarze. Prowadzący zespół Bryan Robson mógł jeszcze ratować się pięcioma młodzieżowcami, którzy mieli już podpisane profesjonalne kontrakty, ale część z nich dopiero dochodziła do siebie po urazach.

Regulamin ligi pozwalał na przełożenie meczu z przyczyn losowych. Dlatego przedstawiciele Middlesbrough postanowili zawnioskować o taką możliwość. W piątkowy poranek, dzień przed planowanym rozpoczęciem spotkania, skontaktowali się z władzami Premier League. Jej prezes, Rick Parry, był nieosiągalny. Sekretarz generalny, Keith Lamb, wyjechał na urlop. Wreszcie, po konsultacji z jednym z pracowników, dostali zielone światło na zmianę terminu. Odpowiednie organy zostały poinformowane, wszystko załatwiono. Sytuacja zmieniła się, gdy Parry wrócił do biura. Po debatach stwierdzono, że… zgody nie będzie. Nagłe odkręcenie zamieszania i rozegranie spotkania nie wchodziło w grę. Klub postawiono przed komisją, która miała zadecydować o konsekwencjach tego, co się stało.

W Blackburn byli wyraźnie niezadowoleni. Dobrze zdawali sobie sprawę, że ewentualne starcie z Boro oznaczałoby niemal pewne trzy punkty. Prowadzący Rovers Tony Parkes stwierdził nawet, że rywale zachowali się jak klub z ligi amatorskiej. Ich prezes, Robert Coar, sugerował z kolei, by po prostu przyznać walkower dla jego drużyny. Komisja miała jednak inny pomysł. Zgodnie z jej werdyktem mecz miał się odbyć w późniejszym terminie, ale Middlesbrough odjęte zostały trzy punkty, co ostatecznie miało wielki wpływ na rozstrzygnięcia w Premier League.

Ukarana drużyna spadła bowiem z ligi. Do utrzymania zabrakło jej dwóch oczek. Gdyby przyznano walkower, zostałaby nad kreską. Okazja do zagrania z Blackburn mogła, ale skończyło się tylko remisem. W razie wygranej również udałoby się zostać w lidze z uwagi na lepszy bilans bramkowy od Coventry City.

Relegacja okazała się bardzo bolesna. Boro, choć w lidze miało niemałe problemy, potrafiło pokazać wysoki poziom. W obu krajowych pucharach doszło do finału. Właściciele planowali poważne wzmocnienia na kolejne lato, a w składzie mieli już kilka ciekawych nazwisk, m.in. włoskiego snajpera, Fabrizio Ravanelliego czy filigranowego brazylijskiego magika, Juninho Paulistę. W obliczu spadku z nich zrezygnowali. I choć wrócili do ligi już za rok, wielkie ambicje zostały odsunięte na bok.

Portsmouth, czyli problemy z finansami

W połowie pierwszej dekady XXI wieku Portsmouth zmontowało naprawdę ciekawą ekipę. Na Fratton Park grali m.in. Sol Campbell, Peter Crouch, Jermain Defoe, Milan Baroš, Kevin-Prince Boateng czy Lassana Diarra. Spore wydatki z jednej strony pozwoliły m.in. zagrać w dwóch finałach FA Cup (w tym raz wygrywając) czy wejść do Pucharu UEFA. Z drugiej – pociągnęły za sobą konsekwencje.

O problemach finansowych klubu mówiono przez dosyć długi czas. Problem miała rozwiązać zmiana właściciela. Sprawa okazała się jednak skomplikowana i przyniosła tylko więcej problemów. Ostatecznie, w obliczu braku wyczekiwanego zastrzyku gotówki, pojawiły się naprawdę poważne kłopoty. Klub, który zajmował ostatnie miejsce w angielskiej ekstraklasie, przestał wypłacać pensje i nie miał środków na zapłatę podatków.

Po trzech miesiącach zaległości w wypłacie wynagrodzeń między grudniem 2009 a lutym 2010 roku klub trafił pod zarząd komisaryczny. To, zgodnie z regulaminem Premier League, oznaczało, że odjęto z jego dorobku dziewięć punktów. Tym samym został właściwie skazany na spadek, bo wylądował 14 oczek za przedostatnim w tabeli Hull.

Skończyło się spadkiem z hukiem – finiszowali z 19 punktami na koncie, do utrzymania potrzeba było 35. Tak zaczęła się spirala, która postawiła Pompey na skraju przepaści. Po siedmiu latach spędzonych w elicie ekipa wylądowała w Championship. Tam się utrzymała, ale w kolejnych rozgrywkach ponownie trafiła pod zarząd komisaryczny. Minus 10 punktów sprawiło, że na sezon 2012/13 spadła do trzeciej ligi. A tam sytuacja się powtórzyła: znowu 10 karnych oczek i kolejny spadek. Na całe szczęście udało się utrzymać w Football League. Obecnie klub z południowego wybrzeża rywalizuje w League One i marzy o powrocie na wyższe szczeble.

Mogło być tego więcej

Middlesbrough 1996/97, Portsmouth 2009/10, teraz Everton 2022/23 – ta lista, zdaniem wielu, powinna być dłuższa. W rozgrywkach 2006/07 o odjęcie punktów otarł się bowiem West Ham United. Młoty narozrabiały na polu transferowym, ściągając z brazylijskiego Corinthians dwóch Argentyńczyków: Carlosa Teveza i Javiera Mascherano. Ten drugi szybko przeniósł się na wypożyczenie do Liverpoolu. Pierwszy okazał się wielkim wzmocnieniem. To jego bramki zapewniły dwie kluczowe wygrane w dwóch ostatnich kolejkach, pozwalające uciec przed spadkiem.

No, ale właśnie – ściągając obu graczy z Ameryki Południowej, złamano przepisy, dotyczące tzw. „third party ownership”. Gdy klub ogłaszał transfery, poinformował, że „wszelkie aspekty pozostaną utajnione”. Jak się okazało, część praw do zawodników, wbrew angielskim przepisom, należała do agencji Media Sports Investment. Oznacza to, że nie doszło do transakcji między zespołami, ale brała w niej udział i trzecia strona. Na to zasady nie pozwalały.

Tym samym Tevez i Mascherano, w świetle prawa, nie byli uprawnieni do gry w Premier League. Wszyscy oczekiwali, że West Ham dostanie karę punktową i w efekcie zostanie relegowany, ale… stanęło tylko na konieczności zapłacenia 5,5 miliona funtów. Młoty z tym nawet nie dyskutowały. Swoje obiekcje zgłosiło za to 18. w tabeli Sheffield United. Szable czuły się oszukane i chciały wywalczyć miejsce w elicie kosztem Młotów na drodze sądowej. Gdy to nie przyniosło skutku, ubiegały się o rekompensatę pieniężną. Ostatecznie obie strony się porozumiały. W 2009 roku londyńczycy zgodzili się zapłacić The Blades 20 milionów funtów odszkodowania. To sugeruje, że ich działacze jednak wiedzieli, że zadziałali nie do końca legalnie.

Warto też wspomnieć, że jeszcze przed erą Premier League trzykrotnie zdarzało się, że drużynom zostawały karnie odjęte punkty. Pierwszy taki przypadek miał miejsce jeszcze w XIX wieku, gdy Sunderland wystawił gracza nieuprawnionego do gry. Drugi i trzeci dotyczą tego samego incydentu: wielkiej bójki z meczu Manchester United – Arsenal. Zamieszanie trwało około 20 sekund, brało w nim udział łącznie 21 piłkarzy (wliczając tych, którzy chcieli uspokoić atmosferę). Jedynym niezaangażowanym zawodnikiem był golkiper Kanonierów, David Seaman. Co ciekawe, starcie na murawie skończyło się tylko dwiema żółtymi kartkami dla piłkarzy The Gunners. Dopiero miesiąc później komisja ligi postanowiła o nałożeniu kary pieniężnej w wysokości 50 tysięcy funtów na oba kluby oraz odebraniu jednego punktu Czerwonym Diabłom i dwóch ich rywalom, dla którzy dopuścili się recydywy. Niemniej, londyńczycy i tak zdobyli mistrzowski tytuł.

W sezonie 1994/95 12 punktów odjęto za to Tottenhamowi, ale… decyzję cofnięto. Koguty miały ponieść odpowiedzialność za nieprawidłowości finansowe jeszcze z lat 80-tych. Klub zdążył w międzyczasie zmienić właścicieli, ale zarząd ligi nie zamierzał traktować go ulgowo. Dodatkowo zasądzono o zapłacie 600 tysięcy funtów i wykluczeniu z najbliższej edycji FA Cup. Ostatecznie kary sportowe jednak wycofano, zwiększając zamiast tego wysokość pieniężnej – do półtora miliona funtów. Londyńczycy skończyli rozgrywki w górnej połowie ligowej tabeli, a do tego dotarli nawet do finału FA Cup, gdzie pokonał ich (ciekawy zbieg okoliczności) Everton.

Czy kara dla The Toffees, w przeciwieństwie do tej Tottenhamu, zostanie podtrzymana? Zobaczymy. Ich dotychczasowe tempo punktowania pozwala realnie myśleć o utrzymaniu nawet jeśli nie uda się wybronić przed zarzutami. Wygląda na to, że The Toffees mają szczęście. Trafili bowiem na bardzo słaby rok beniaminków, którzy zdecydowanie odstają od ligowego peletonu. Dzięki odjęciu im 10 oczek wyścig o pozostanie w lidze nabiera jednak rumieńców.