Każde wielkie imperium miało kiedyś swój początek. Dla Manchesteru City przełomowym momentem w nowoczesnej historii był 1. września 2008 roku. Tego dnia klub został przejęty przez Abu Dhabi United Group z Szejkiem Mansourem na czele i nic nigdy nie było już takie same. Drużyna, która zakończyła poprzedni sezon Premier League na dziewiątej pozycji w tabeli, z miejsca stała się jednym z najbogatszych klubów świata. Pierwszym transferem w nowej erze został brazylijski magik Robinho.

Wraz z nowym właścicielem, już pierwszego dnia do klubu zawitała gwiazda z prawdziwego zdarzenia. Były to czasy, gdy nazwę Manchester każdy kojarzył jednoznacznie z Czerwonymi Diabłami. United kilka miesięcy wcześniej wygrało Ligę Mistrzów. Wielu kibiców poza Anglią mogło nawet nie wiedzieć o istnieniu drugiego klubu z tego miasta. Sprowadzenie zawodnika pokroju Robinho na City of Manchester Stadium jeszcze kilka tygodni wcześniej było abstrakcyjną wizją i tylko najwięksi szaleńcy mogli prorokować takie zdarzenia. Tymczasem gwiazdor z Brazylii zamienił królewski Real Madryt na ekipę prowadzoną przez Marka Hughesa.

City zapłaciło za Robinho 32,5 miliona funtów, ustanawiając tym samym nowy rekord transferowy na Wyspach. Co ciekawe, Brazylijczyk tak naprawdę nigdy nie miał zamiaru dołączać do Obywateli. Opuścił Madryt z myślą, że zostanie nowym zawodnikiem Chelsea. Trenerem The Blues był w tym czasie Luis Felipe Scolari, który prowadził go w reprezentacji Brazylii. Chelsea była wtedy prawdziwą potęgą. Zasilana pieniędzmi Romana Abramowicza w czterech poprzednich sezonach Premier League dwukrotnie triumfowała i dwukrotnie zajmowała drugie miejsce w tabeli. W ostatniej chwili transakcja została przechwycona przez działaczy The Citizens i gdy Robinho wylądował w Londynie, czekała na niego delegacja z Manchesteru.

Nieszczęsna konferencja

Na pierwszej konferencji prasowej w nowym klubie Robinho zaliczył wpadkę, mówiąc, że cieszy się z dołączenia do Chelsea. Gary Cook, który sprawował wtedy rolę CEO w klubie z Manchesteru, przyznał po latach, że nie wie, czy wychowanek Santosu był świadomy, do jakiej drużyny dołącza w momencie, gdy podpisywał kontrakt.

Wciąż nie jestem pewny czy on wiedział, że ostatecznie wyląduje w Manchesterze. Wiedział, że zarobi mnóstwo pieniędzy, grając dla innej drużyny w Premier League, podczas gdy w Madrycie nie dostawał tylu szans, ile by chciał. Miał właśnie stać się bardzo bogatym człowiekiem – mówił Cook.

Tak się złożyło, że debiut w nowych barwach przypadł właśnie na spotkanie z Chelsea. Ekscytacja wśród fanów gospodarzy była ogromna, czemu absolutnie nie można się dziwić. Na trybunach zameldowało się 11 tysięcy kibiców więcej niż na poprzednie domowe spotkanie City. Miano najdroższego zawodnika w historii Anglii zobowiązywało Robinho do gry na wysokim poziomie i długo nie trzeba było czekać, aż zaprezentuje swoje umiejętności kibicom błękitnych. W 12. minucie meczu zdobył gola z rzutu wolnego i wyprowadził swoją drużynę na prowadzenie. Ostatecznie City przegrało jednak 1:3.

Robinho na Etihad Stadium

Do końca 2008 roku Brazylijczyk imponował skutecznością – zdobył w lidze 11 goli. Popisał się hattrickiem w meczu ze Stoke, a najbardziej pamiętną bramkę zdobył wspaniałą podcinką w starciu z Arsenalem. Problemy zaczęły się dopiero po nowym roku. Gwiazdor, który miał być najjaśniejszą postacią w zespole The Cityzens, zbyt często przechodził obok meczu i nie dawał drużynie tyle jakości, ile od niego oczekiwano. Problem miał w dużej mierze z meczami wyjazdowymi, w których znikał z niepokojącą regularnością.

W klubie było w tym czasie także kilku innych Brazylijczyków. Elano, Jo, Glauber i Robinho zawsze trzymali się razem. Dzięki temu aklimatyzacja tego ostatniego przebiegła szybciej, niż często ma to miejsce. Do Manchesteru przeprowadziła się także rodzina skrzydłowego i wydawało się, że zawodnik jest całkiem szczęśliwy. Wprowadził do klubu coś, czego wcześniej tam nie widziano. Luz w grze, sztuczki techniczne, zakładanie dziurek czy umiejętność do gry jeden na jeden.

 

Nie wszystkim pasował brazylijski luz

Niektórzy członkowie drużyny z Craigiem Bellamym na czele, zarzucali jednak Brazylijczykom, że nie pracują dostatecznie ciężko na treningach. Takie sygnały dochodziły również ze strony Vincenta Kompany’ego, który popierał Walijczyka i mówił, że ich podejście musi się zmienić. Gdy na początku 2009 roku forma Robinho uległa znacznemu pogorszeniu, Mark Hughes i cały sztab szkoleniowy byli bardzo zmartwieni jego słabymi występami. Menedżer miał jednak w pewien sposób związane ręce. Były zawodnik Realu był ulubieńcem Szejka Mansoura, dzięki czemu jego pozycja w klubie była nietykalna.

Kością niezgody w szatni był natomiast inny z Canarinhos – Elano. Pomocnik nie potrafił zaakceptować sytuacji, w której siedział na ławce rezerwowych. Był mocno skonfliktowany z Hughesem, raz nawet publicznie skrytykował go w telewizji, za co został ukarany przez klub. Wprowadzał do szatni toksyczną atmosferę, którą struł trochę swojego rodaka. Bellamy pisał w swojej autobiografii, że panowało przekonanie, jakoby Robinho był “chłopcem szejka”. Każdy wiedział, że jeśli będziesz miał z nim problem, to będziesz miał problem z Mansourem. Elano był natomiast kolegą Robinho, więc jeśli coś mu nie pasowało, to mówił mu o tym, a Robinho szedł do właściciela.

Problemy pozaboiskowe

Coraz gorsza postawa Robinho na boisku nie była jedynym problemem. Brazylijczyk poza boiskiem nie prowadził się zbyt profesjonalnie i zwyczajnie olewał swoje obowiązki. Na Święta Bożego Narodzenia w ramach akcji charytatywnej piłkarze pierwszej drużyny poszli zagrać w kręgle z niepełnosprawnymi dziećmi. Mali kibice najbardziej czekali na nowego gwiazdora, który jako jedyny ze składu nie raczył pojawić się na spotkaniu. Gdy miał pojawić się w programie BBC, po długim oczekiwaniu ktoś musiał po niego pojechać, aby wyciągnąć go z domu. Gdy dotarł na miejsce, było już prawie po wszystkim.

Najbardziej absurdalnie brzmi jednak historia ze zgrupowania na Teneryfie, na które Mark Hughes zabrał swoich podopiecznych w trakcie zimowej przerwy. Drugiego dnia Robinho po prostu zniknął. Wymeldował się z hotelu i nie informując nikogo, jak gdyby nigdy nic poleciał do Brazylii. Pierwsze tygodnie 2009 roku było bardzo ciężkim czasem dla klubu. Kilku zawodników miało mniejsze lub większe problemy z prawem – w tym Micah Richards czy Ched Evans. Nie ominęło to także Robinho, który został aresztowany w wyniku podejrzenia gwałtu. Piłkarz został oczyszczony z zarzutów, jednak w klubie panowało przekonanie, że gwiazdor imprezuje zdecydowanie za dużo.

Brazylijczyk nie traktował poważnie również lekcji angielskiego, które opłacał mu klub. Często nie stawiał się na zajęciach, nikogo wcześniej o tym nie informując. Notorycznie nie stosował się do poleceń menedżera na temat ubioru podczas wyjazdów na mecze w europejskich pucharach. Tłumaczył się, że rozumiał, jakoby sztab pozwolił mu na inny ubiór i nieporozumienie wynikało ze słabej znajomości języka. Nigdy jednak nie przydarzyło się, żeby nie zrozumiał, kiedy ma dzień wolny i może zabalować do rana. Gwiazdor wiódł w Manchesterze żywot wolnej duszy. Zapewne wszyscy przymrużyliby na to oko, gdyby na boisku rządził i dzielił, jednak rzeczywistość wyglądała inaczej. Druga połowa sezonu 08/09 wyglądała w jego wykonaniu fatalnie i niemoc strzelecka najdroższego piłkarza w historii Anglii stawała się dla wielu osób w klubie zbyt irytująca.

Włoski gwóźdź do trumny

Poradzenie sobie z Robinho było wielkim wyzwaniem dla Marka Hughesa. Walijski menedżer stąpał po cienkim lodzie, ponieważ został zatrudniony w klubie jeszcze przed przybyciem Szejka. Było więc jasne, że gdy drużyna będzie osiągać słabe wyniki, a do tego dojdą problemy na linii trener – Robinho, to właściciel stanie po stronie Brazylijczyka.

Wszystko zmieniło się w momencie, w którym do klubu przybył Roberto Mancini w grudniu 2009 roku. Włoch od początku nie chciał Robinho w klubie. W tym czasie z Manchesteru znikli także wszyscy przyjaciele skrzydłowego. Elano został sprzedany do Galatasaray, Jo wypożyczony do Evertonu, a Glauber wrócił do Brazylii.

Punktem kulminacyjnym był wyjazdowy mecz z Evertonem. Mancini wprowadził Robinho w 9. minucie za kontuzjowanego Roque Santa-Cruza, a następnie zdjął go z boiska po godzinie gry. Ta sytuacja idealnie podsumowuje podejście włoskiego trenera do swojego podopiecznego. Po takim upokorzeniu nie było już odwrotu. Niecałe dwa tygodnie później Brazylijczyk opuścił klub. Wrócił do ojczyzny, na wypożyczenie do Santosu, a po pół roku został sprzedany do Milanu.

Jak najlepiej podsumować jego karierę w Manchesterze, która skończyła się zaskakująco szybko? Oczekiwania były bardzo duże, jednak Robinho stanął na wysokości zadania tylko przez pierwsze pół roku. Kolejne 12 miesięcy było pasmem niepowodzeń zarówno na boisku, jak i poza nim. Zawodnik zaliczył najpierw serię 13 meczów bez gola, a następnie kolejne 17. Uwielbiał grać przed własną publicznością, ale nie mógł się odnaleźć na wyjazdach. Wprowadził do Manchesteru dużo radości i brazylijskiej pogody ducha, jednak to nie wystarczyło. Futbol to niecierpliwy biznes i na Etihad Stadium nie chcieli dłużej czekać, aż gwiazdor odnajdzie zagubioną formę. Za chwilę zainwestowano kolejne pieniądze w nowe gwiazdy i o magiku z Santosu bardzo szybko zapomniano.

Robinho zakończył karierę dwa lata temu. W ostatnim czasie o Brazylijczyku jest głównie głośno z powodu problemów z prawem.