Przed wyjazdem na Anfield kibice Arsenalu mogli mieć dość ambiwalentne odczucia co do starcia z zespołem Jürgena Kloppa. Z jednej strony ich klub nareszcie zaczął wkraczać na dobre tory, o czym bez dwóch zdań świadczyło 10 meczów w rzędu bez porażki. Z drugiej, 5 ostatnich ligowych potyczek na Anfield kończyło się ich porażką. W sobotni wieczór Liverpool udowodnił, że Arsenalowi wciąż brakuje bardzo dużo, aby równać się do drużyn walczących o mistrzostwo Anglii. 

To był absolutnie szalony dzień na boiskach Premier League. Wysokie zwycięstwo Chelsea, Watford deklasujący Manchester United, dwa remisy 3:3 na Turf Moor oraz St James’ Park. Do tego doszły jeszcze zwycięstwa Stevena Gerrarda i Deana Smitha w debiutach w nowych klubach. Pojedynek Liverpoolu z Arsenalem miał być idealnym zwieńczeniem sobotnich zmagań, a także testem z prawdziwego zdarzenia dla podopiecznych Mikela Artety. Testem, który jak się okazało, popisowo oblali.

Jak można się było spodziewać, to gospodarze od pierwszego gwizdka sędziego starali się przejąć inicjatywę. Piłkarze The Reds rozkręcali nam się z każdą minutą, a prawdziwe oblężenie bramki Ramsdale’a zostawili na ostatni kwadrans pierwszej połowy. Będący w świetnej formie bramkarz Kanonierów długo powstrzymywał rywali przed zdobyciem gola, ale skapitulował w 39. minucie. Przy strzale głową Sadio Mane był już absolutnie bezradny. Senegalczyk zgubił kryjących go rywali przy stałym fragmencie i idealnie przymierzył po dalszym słupku. Kto mógł zaliczyć asystę przy tym trafieniu? Zero niespodzianki, oczywiście Trent Alexander-Arnold.

Jedynie dobre interwencje Ramsdale’a teoretycznie cały czas trzymały Arsenal w grze przed zejściem do szatni. Najciekawszym momentem pierwszej połowy była chyba jednak gorąca sprzeczka pod linią boczną. Mikel Arteta i Jürgen Klopp mieli sobie sporo cierpkich słów do powiedzenia i mało brakowało, a doszłoby do rękoczynów pomiędzy szkoleniowcami.Ostatecznie obaj panowie dostali po żółtej kartce i konflikt został zażegnany przy pomocy sędziów i asystentów w obu sztabach.

Liverpool wrzucił szósty bieg

Po powrocie z szatni piłkarze Arsenalu zostali kompletnie zmieceni z murawy przez liverpoolską nawałnicę. Najpierw w 52. minucie na 2:0 trafił Diogo Jota, który wykorzystał fatalny błąd Nuno Tavaresa. Portugalczyk zabawił się z defensywą Kanonierów, po drodze sadzając wszystkich na ziemii, a następnie pakując piłkę do pustej bramki. 20 minut później podwyższył Mo Salah, który wykończył dynamiczną akcję Mane lewą stroną. Po chwili było już 4:0. Takumi Minamino musiał jedynie dostawić stopę po podaniu Alexandra-Arnolda. Anglik zaliczył kolejną asystę i znowu potwierdził swoją niesamowitą formę. Japończyk zdobył gola w swoim pierwszym kontakcie z piłką w tym meczu.

Fani Arsenalu na pewno z dużym zawodem patrzyli na to, co działo się na boisku w drugiej połowie. To był ciężki nokaut, który w trafny sposób ukazał, na jakim etapie budowania drużyny jest Arteta. Już było dobrze, przydarzyła się długa seria meczów bez porażki, ale starcie z ligowym potentatem trochę ostudziło dobre nastroje w północnym Londynie. Przed Kanonierami jeszcze bardzo długa droga, aby móc rywalizować jak równy z równym z zespołami pokroju Liverpoolu.

Tym samym The Reds po raz 6. z rzędu pokonali Arsenal na własnym boisku i w pewnym stopniu zmazali plamę po porażce z West Hamem. Z żadnym innym zespołem w Premier League Liverpool nie wygrywał tak często różnicą minimum 4 goli, jak właśnie z Kanonierami. Teraz na oblężenie przygotowywać się mogą liverpoolskie puby, bo jedno jest pewne – czerwona część Merseyside dzisiaj szybko nie zaśnie!