Wystarczy spojrzeć na wyniki Evertonu od przybycia na Goodison Park Carlo Ancelottiego, aby uznać, że sprowadzenie Włocha nie było błędem. Od swojego debiutu były menedżer Napoli przegrał w Premier League tylko jeden mecz – ten z Manchesterem City na wyjeździe. Wydaje się jednak, że ten najważniejszy test w sezonie dopiero przed The Toffees. 

Kiedy klub z niebieskiej części Merseyside ogłosił zatrudnienie Ancelottiego, sam byłem dość sceptycznie nastawiony. Bez wątpienia to trener z ogromnym doświadczeniem i wieloma tytułami, jednak wielu twierdzi, że dni swojej świetności ma on już dawno za sobą. Tymczasem od momentu, kiedy sześćdziesięciolatek zaczął rządzić w Evertonie, tylko ekipa Juergena Kloppa zdobyła więcej punktów. Liverpool zgarniając całą możliwą pulę uzbierał w tych ośmiu meczach dwadzieścia cztery punkty, derbowy rywal zatrzymał się na siedemnastu oczkach.

Tutaj wypadałoby sprowadzić na ziemię nadto podekscytowanych i przedstawić, z kim Everton się w tym czasie mierzył. Zaczęło się od ogrania Burnley i Newcastle, z przystankiem na ligową porażkę na Etihad i przegrane derby z Liverpoolem w FA Cup. Potem kolejny tryumf, tym razem z Brighton, remisy z koszmarnym West Hamem oraz Newcastle, a na koniec dwa ostatnie zwycięstwa – z Watfordem i Crystal Palace. Wydaje się, że ciężkie czasy dopiero nadchodzą.

Można odnieść wrażenie, że Ancelotti miał łaskawy początek. Nie można jednak udawać, że menedżer nie miał żadnego wpływu na polepszającą się formę drużyny. Jeśli wierzyć zawodnikom, dużo dał im wprowadzony luz. Carlo zniósł między innymi „godzinę policyjną” na jedzenie, a wieczorne wyjścia piłkarzy to ich prywatna sprawa, dopóki następnego ranka są całkowicie gotowi do pracy. Szczególnie Theo Walcott w klubowych mediach chwalił sobie nastawienie swojego szefa, które pozwala na zwrócenie się do niego ze wszystkim.

Trener dzięki swojemu doświadczeniu zyskał też mnóstwo cierpliwości i zaufania, co w przypadku prowadzenia Evertonu wydaje się niezbędne. Po roztwonieniu dwubramkowej przewagi z Newcastle, powiedział tylko: w futbolu dzieją się rzeczy, których nie możemy kontrolować. Świetną decyzją było też przejście na dwóch napastników (Ancelotti stara się ustawiać zespół w systemie 4-4-2, jego poprzednik preferował raczej 4-2-3-1).

Nie bez powodu przeszliśmy do snajperów – ci wyjątkowo dużo dają Ancelottiemu. Pod jego wodzą Dominic Calvert-Lewin trafił do siatki sześć razy, a Richarlison trzy. Brazylijczyk dorzucił jeszcze asystę w grudniowym meczu z Newcastle, a trzeba pamiętać, iż dwa z ośmiu meczów z Włochem na ławce trenerskiej napastnik opuścił ze względu na kontuzję kolana.

Według Calverta-Lewina, dwójka superstrzelców dogaduje się zarówna na nim, jak i poza boiskiem. Ich partnerstwo może okazać się kluczowe w tym, co The Toffees chcą osiągnąć, a ich celem na obecny sezon jest kwalifikacja do Ligi Europy. I wcale nie musi być to niemożliwe. Szanse Evertonu nieco rozjaśnią się pod koniec marca, kiedy skończy się największy dotychczasowy test Carlo Ancelottiego w klubie.

Ekipa z Goodison po krótkiej przerwie pozna wreszcie zachowania i plan trenera w sytuacji gry z topowymi drużynami. Pod koniec lutego czeka ich bowiem wyjazd do Londynu na starcie z Arsenalem. Kolejny miesiąc rozpocznie się od przyjęcia Manchesteru United na własnym stadionie, a tydzień później powrót do stolicy – tym razem aby zmierzyć się z Chelsea. Gdyby tego było mało, mniej więcej w połowie miesiąca kolejne derby z Liverpoolem. Cztery spotkania, które wyjaśnią nam, na ile stać obecny Everton.

Na fali wznoszącej i przy obecnej dyspozycji części czołówki mogą oni jednak zawalczyć o kilka punktów. W końcu największym powodem do radości Kanonierów jest osiemnastolatek, na Old Trafford z kontuzjami walczą Marcus Rashford i Anthony Martial, a The Blues nadal bywają zagubieni, niczym bohaterowie „W wysokiej trawie” Stephena Kinga.

Obecnie The Toffees zajmują siódme miejsce w Premier League, a do piątego Sheffield United brakuje im trzech oczek. Szable czeka nieco łaskawszy terminarz, a ich forma jest imponująca. Od meczu z Newcastle na początku grudnia przegrali oni tylko trzy pojedynki – z Liverpoolem oraz dwukrotnie z Manchesterem City. Podopieczni Chrisa Wildera na pewno nie oddadzą bez walki ciężko wywalczonego miejsca w ligowej tabeli. Z drugiej strony, za plecami, dyszą już Manchester United i Wolverhampton, oba z jednym punktem straty do Evertonu. Wydaje się, że awans do Ligi Europy jest niezwykle ambitnym pomysłem. Możliwe, że zbyt ambitnym.

Nawet jeśli z kolejnych czterech ciężkich pojedynków uda się wywieźć korzystne wyniki, później tempo zwalnia tylko o połowę. Zawodników z Liverpoolu czekają jeszcze mecze z Tottenhamem, Leicester, Wolverhampton i Sheffield. Do tego walczące o utrzymanie Norwich, Aston Villa i Bournemouth. Tak naprawdę żadne z tych spotkań nie będzie spacerkiem. Poza The Reds, wznoszącymi puchar za mistrzostwo kraju, obecny sezon jest tak wielką niespodzianką, że Everton może zarówno awansować do top4, jak i znaleźć się w ostatniej piątce stawki. Jedno jest pewne – przed chłopakami najważniejszy etap w roku, a zarazem ogromny test charakteru.