Zarówno kibice Burnley, jak i postronni sympatycy angielskiej piłki nie tak wyobrażali sobie powrót tej ekipy do Premier League. Po ośmiu kolejkach The Clarets okupują osiemnaste miejsce w tabeli z czterema punktami. Powodów takiego stanu rzeczy jest kilka.

„Najlepsza drużyna w historii Championship” – takim mianem wielu bez wahania określało Burnley w poprzedniej kampanii. Ekipa Vincenta Kompany’ego nie dała szans konkurentom, zdobywając 101 punktów, będąc najlepszą ofensywą ligi z 87 zdobytymi bramkami i równocześnie zgarniając miano najlepszej defensywy z 35 bramkami straconymi. Obecnie sytuacja jest zgoła inna. Drużyna z Turf Moor po ośmiu meczach jest drugą najgorszą defensywą i jedną z najgorszych ofensyw Premier League. Na fatalny obraz złożyło się kilka czynników. Oto pierwszy.

Doświadczenie zastąpione przez potencjał

Kiedy Burnley poprzednio spędzało sezony na najwyższym szczeblu, często jako ich atut było wymieniane doświadczenie zawodników. W kadrze Seana Dyche’a w końcu znajdowali się tacy zawodnicy jak Chris Wood, Ashley Barnes, Jack Cork czy Matthew Lowton. Dzisiaj rzeczywistość na Turf Moor jest zupełnie inna i cały czas mówi się o tym, jak młody i pełen potencjału jest to zespół. Która droga jest lepsza? Okazuje się, że chyba żadna z nich. Kluczem do budowania składu jest zachowanie równowagi. Niczym w filozofii idącej za yin i yang jedno musi uzupełniać drugie i przeciwnie, ale zanim wyciągniemy wnioski, to przyjrzyjmy się obecnej sytuacji kadrowej.

W spotkaniu przeciwko Newcastle średni wiek podstawowej jedenastki Burnley był drugi najniższy w lidze – 23,8 lat (wyprzedza ich tylko Chelsea). Po dłuższym zastanowieniu nie powinno to dziwić. W końcu The Clarets mają obok Arsenalu i The Blues najmłodszą kadrę w najwyższej klasie rozgrywkowej – średnio 24,6 lat. Dla kibiców tegorocznego beniaminka jest to pewna nowość. W poprzednich ośmiu sezonach tego zespołu w Premier League średni wiek kadry nie spadał poniżej 27 lat. Po rozpoczęciu kampanii 2021/22, kiedy ta drużyna spadła z ligi, średni wiek graczy wynosił 30 wiosen. Teraz jednak mamy do czynienia z zupełnie inną drużyną i zupełnie nowymi zawodnikami.

Ogromnym problemem Burnley są właśnie młodzi piłkarze. Nie jest niczym złym posiadanie takowych w kadrze, ale kłopoty pojawiają się, gdy jest ich zbyt wielu. Klub w ostatnim oknie pozyskał 15 zawodników. Tylko Nathan Redmond i Lawrence Vigouroux (obaj po 29 lat) mieli więcej niż 26 lat. Wśród sprowadzonych na Turf Moor znaleźli się m.in. 22-letni Zeki Amdouni, Aaron Ramsey (20 lat) czy Luca Koleosho (18 lat). Ci zawodnicy dopiero uczą się gry na najwyższym poziomie. Niestety nie zostali otoczeni nazwiskami, które na tej lidze zjadły zęby i poczuły smak niejednej murawy. Wskutek tego pojawiają się takie spotkania jak z Newcastle.

Właśnie ten mecz jest dobrym przykładem, aby omówić problemy podopiecznych Kompany’ego. Obie bramki zdobyte przez Sroki można przypisać braku doświadczenia podopiecznych legendy Manchesteru City. Pierwszym z nich należy obarczyć Aarona Ramseya, któremu opanowanie piłki zajęło zbyt wiele czasu. W konsekwencji Kieran Trippier łatwo odebrał mu futbolówkę i przetransportował ją do Miguela Almirona. Wynik 2:0 został ustanowiony po rzucie karnym sprokurowanym przez Ameena Al-Dakhila. Belg najpierw nie kontrolował, gdzie wybijał piłkę, dzięki czemu trafiła ona pod nogi Anthony’ego Gordona, po czym po chwili przegrał ze skrzydłowym pojedynek jeden na jeden i ratował się nieudanym wślizgiem.




Burnley i utrata kluczowych piłkarzy

Kolejnym aspektem, o którym trzeba wspomnieć w sytuacji Burnley, to strata kluczowych piłkarzy. W gąszczu sprowadzenia wspomnianych 15 zawodników, można zapomnieć, jak ważne role odgrywali przed rokiem Nathan Tella, Ian Maatsen oraz Taylor Harwood-Bellis. Angielski skrzydłowy był głównym motorem napędowym ofensywny The Clarets. To jego zdobycze maskowały brak skutecznej „dziewiątki”. Dorobek tego piłkarza w zeszłym sezonie Championship to 17 bramek i 5 asyst. 24-latek tym samym był najlepszym strzelcem drużyny. Obecny sezon postanowił kontynuować na zapleczu, ale w Southampton, z którego był wypożyczony do omawianej dzisiaj drużyny. W zespole Świętych nie zagrzał miejsca na długo i od kilku tygodni reprezentuje barwy Bayeru Leverkusen.

Mimo że Ian Maatsen grał jako lewy obrońca, to podobnie jak Tella, był ważnym ogniwem ataku. Jego umiejętności ofensywne były wykorzystywane do tego stopnia, że zespół często grał z Holendrem ustawionym na lewym skrzydle, skąd wspomagał pozostałych ofensywnych graczy. Taylor Harwood-Bellis z kolei wraz z Jordanem Beyerem przez niemal cały sezon tworzyli środek defensywy (obaj zagrali ponad 30 spotkań). Wspomnianej trójki nie ma już na Turf Moor. Można dyskutować, czy zostali odpowiednio zastąpieni. Jak na razie ich następcy nie wnoszą tyle jakości. Co gorsza, belgijski menedżer ciągle szuka odpowiedniego zestawienia personalnego. Widzimy Burnley w różnych „garniturach” i żaden zdaje się nie pasować na bal zwany Premier League.

Żeby trochę usprawiedliwić beniaminka, trzeba wspomnieć o kalendarzu, który nie za bardzo ich rozpieszczał w pierwszych rundach. Jak dotąd mierzyli się już z Manchesterem City, Manchester United, Newcastle, Tottenhamem czy Aston Villą. W międzyczasie były takie spotkania jak z Nottingham czy Luton, które zgodnie z oczekiwaniami przyniosły punkty (kolejno remis i wygrana). Choć na Kenilworth Road goście długimi momentami wyglądali blado i wydawali się jakby przygaszeni.

Reasumując tę część – trzeba postawić sobie pytanie – czy zawodnicy, którymi dysponuje Burnley, nadają się na poziom Premier League. Zwłaszcza w tej taktyce? No właśnie… taktyka.

Efektywność czy własne ideały?

Często poruszany jest aspekt, iż Burnley woli grać otwartą piłkę i nie chce chować się za rękawicami. Ich ofensywne zapędy, które były wizytówką w Championship, w Premier League stają się tematem dyskusyjnym. Vincent Kompany powinien lekko je stłamsić i połączyć z bardziej stonowaną i wycofaną grą. Już przed sezonem padały głosy, że tak musi się wydarzyć. W końcu pamiętamy pięknie grające Norwich, które uparcie starało się grać to samo w angielskiej elicie, co na zapleczu. Do tego stopnia, że rok później mogli grać swoje, ale właśnie poziom niżej. Jednak gdy spojrzy się na pozostałych tegorocznych beniaminków w postaci Luton i Sheffield, które grają właśnie stonowany futbol, zaczyna się dochodzić do wniosku, że może nie w tym tkwi główny problem bordowo-niebieskich.

Słowem, które dobrze pasuje do pierwszych spotkań The Clarets po powrocie jest – naiwność. Można wyjść z podniesioną przyłbicą na inauguracyjny mecz z Manchesterem City, ale co z tego, jeśli kończy się on wynikiem 0:3 w łeb i powrotem na tarczy. Nie twierdzę, że Belg powinien porzucić swoją wizję i grać 4-4-2, nastawione na głęboką obronę i kontry. Kolejny raz użyję stwierdzenia, że trzeba zachować pewną równowagę, jednocześnie zachowując swoje ideały.

Choć odejście od początkowych założeń było już widać we wspomnianej potyczce przeciwko Newcastle. Burnley zakończyło ten mecz z posiadaniem piłki na poziomie zaledwie 47%, co sugeruje opisywany kierunek. Podobnie było we wtorek z Luton. Druga połowa to było odejście od swoich dotychczasowych zasad. Tylko, czy przy tym Vincent Kompany nie zatraca tożsamości drużyny? Nad tym pytaniem będziemy jednak zastanawiać się dłużej, jeśli zespół z hrabstwa Lancashire będzie kontynuował tę wizję.

Aby jednak nie kończyć tego tekstu w negatywnym tonie, przypomnijmy, że za nami tylko osiem kolejek. Sezon dopiero się rozpoczął i pozostała masa czasu, żeby ujrzeć The Clarets w formie, jaką prezentowali w Championship. Tyle że już na murawach Jej Wysokości Premier League.