Już w ten weekend zaczniemy się ponownie emocjonować zmaganiami w najlepszej lidze świata. Wraca ukochana Premier League. Chętnych do strącenia Manchesteru City z tronu będzie wielu. Jednym z najpoważniejszych pretendentów do tytułu będzie Arsenal. Kanonierzy pokazali, że są w stanie rywalizować z najlepszymi. Nic nie jest jednak dane na zawsze i przebieg sezonu może szybko zweryfikować faktyczną formę. W tym tekście odpowiemy sobie na prawdopodobnie trzy najważniejsze pytania dotyczące ekipy Artety przed startem sezonu. 

Na litość boską, co z napastnikiem?!

Nie sposób zacząć od innej kwestii. Tu pojawia się najwięcej znaków zapytania. Po zakontraktowaniu Kaia Havertza i świadomości posiadania w składzie Leandro Trossarda większość kibiców jest dziwnie spokojna. To niezrozumiałe. Przypomnijmy sobie scenariusz z minionej kampanii, kiedy kontuzja Jesusa zwiastowała konieczność gry Nketiaha. Znaczną odpowiedzialność za wynik meczu ponosiły skrzydła. Trudno stwierdzić, w którym miejscu bez kosmicznej formy Saki czy Martinellego byłby wówczas Arsenal. Historia kołem się toczy – początek tego sezonu ponownie trzeba rozegrać bez podstawowego napastnika.

Ktoś stwierdzi – „zaraz, zaraz – oglądałeś pan spotkanie o Tarczę Wspólnoty?! Widziałeś, jak Havertz pięknie odnajdywał się w polu karnym i zaznaczał swoją obecność na boisku? Z takim piłkarzem w zastępstwie jestem spokojny o wyniki”. Tak, oglądałem. Owszem, Havertz faktycznie inteligentnie porusza się po boisku i ma ten nadludzki przywilej, że „piłka go szuka”. To bardzo cenne i przydatne, nie neguję. Nie uważam natomiast, że to kluczowa i pożądana cecha, zważywszy na to, że Gabriel Jesus również ma tendencję do marnowania sytuacji.

Najlepiej u Brazylijczyka obrazuje to statystyka oczekiwanych bramek. W minionej kampanii wyniosła ona aż -3.16! Co ciekawe, Jesus zaledwie dwa razy w swojej karierze, zdołał utrzymać wspomnianą statystykę w dodatnim bilansie. Havertz w minionym sezonie był jeszcze gorszy. U niego statystyka oczekiwanych bramek była niemal najgorsza w lidze i wyniosła -4.6. Tu jednak pojawiają się argumenty nieudolnych kompanów i innych realiów, więc w ostateczności zrównanie tego w pewnym stopniu jest całkiem racjonalne.

Nketiah? Nie można mu odmówić ambicji i tytanicznej pracy w celu samoulepszenia. Uparcie dąży do poprawy statystyk, sprawności fizycznej i skuteczności. Niestety, trzecia najgorsza statystyka oczekiwanych bramek równa -4.2 i zaledwie cztery bramki w lidze, to zdecydowanie za mało, aby świadczyć o sile zespołu. Eddie, chociażby w spotkaniu z Monaco udowodnił, że zamierza walczyć o miejsce w zespole i raz jeszcze spróbować udowodnić swoją wartość. To może być jedna z ostatnich szans, klub, który pragnie się rozwijać, nie może pozwolić sobie na półśrodki.

Jest jeszcze Folarin Balogun, który w minionym sezonie Ligue 1 był niesamowicie skuteczny. Doskonały instynkt strzelecki przerodził się w aż 21 bramek dla francuskiego Reims. Względy statystyczne stawiały go zdecydowanie wyżej niż Jesusa czy Nketiaha. Tylko Kylian Mbappe mógł pochwalić się wyższym wskaźnikiem oczekiwanych bramek po 90 minutach na boisku niż reprezentant USA. Plotki i decyzje trenera jasno wskazują jednak, że Kanonierzy nie wiążą przyszłości z wychowankiem i najprawdopodobniej wkrótce opuści on klub. Czy to dobrze, czy nie, przyjdzie nam ocenić z perspektywy czasu.

Łącząc fakty i chcąc, skumulować je w jednym osądzie należy postawić sprawę jasno. Jeżeli Arsenal ma zamiar aspirować do miana drużyny kompletnej, niezbędne będzie zakontraktowanie prawdziwego egzekutora. Kogoś, kto, mając dwie sytuacje w spotkaniu, będzie w stanie te dwie sytuacje wykorzystać. Jeżeli nic się nie zmieniło, to niestety ani Kai Havertz, ani Gabriel Jesus, ani nawet Eddie Nketiah nie są w stanie tego zrobić. Długo po potwierdzenie tych słów zaglądać nie trzeba. Havertz strzelając dwie stuprocentowe sytuacje w spotkaniu o Tarczę Wspólnoty, oszczędziłby nerwów i szybko zamknął mecz. Jak dobrze wiemy, nie zamknął nawet jednej…

Czy klub zrobił wystarczająco dużo, aby zapobiec ponownemu łataniu dziur wystawieniem np. Roba Holdinga?

Bardzo nie lubię degradować piłkarzy. Holding to mimo wszystko bardzo solidny „ligowiec”, który sprawdziłby się w niejednej drużynie Premier League. Ponadto nietuzinkowa osobowość, która odgrywa istotną rolę w szatni Kanonierów. Cóż, fakty są takie, że kontuzja Williama Saliby i potrzeba wystawiania Roba Holdinga w kluczowym momencie sezonu, miała ogromny wpływ na ostateczne losy kampanii. Z tym nawet trudno dywagować.

Statystyki, kiedy Saliba był na boisku:

Rozegrane spotkania – 27, zwycięstwa – 21, remisy – 3, porażki -3. Zdobyte bramki – 62, stracone bramki – 25, procent wygranych spotkań 77.8%.

Statystyki, kiedy zabrakło Saliby:

Rozegrane spotkania – 11, zwycięstwa – 5, remisy 3, porażki -3. Zdobyte bramki – 26, stracone bramki – 18, procent wygranych spotkań 45.5%.

Wspomniana sytuacja źle działała również na pewność działania Gabriela. Ułożona i prawidłowo funkcjonująca współpraca z byłym graczem Saint-Etienne dawała Brazylijczykowi dużo swobody i pewności siebie. Kiedy przyszło do ratowania błędów Anglika, czy potrzeby wzięcia odpowiedzialności na siebie, nie było już tak kolorowo.

I jeszcze raz – ten punkt nie ma na celu niszczyć Roba Holdinga. Ma raczej pokazać różnicę klas i skalę talentu Francuza. Walcząc o mistrzostwo Anglii, nie można pozwolić sobie nawet na chwilę wytchnienia, bo za plecami czai się minimum trzech chętnych na twoje miejsce. Zbyt wąska ławka i nieodpowiednie łatanie pozycji rażąco przyczyniło się do przegrania tytułu. Tę tezę można naturalnie przypiąć nie tylko do pozycji środkowego obrońcy. Uzupełnienia wymagał również wspomniany w punkcie wyżej atak, czy nękana urazami Parteya pomoc.

Do klubu latem dołączyli Rice, Timber, Havertz i prawdopodobnie Raya. Czy tym razem to wystarczy?

Czy Arsenal będzie w stanie punktować na „niewygodnych” terenach?

O dziwo, nie chodzi tu tylko o Manchester City, z którym Arsenal za kadencji Artety wygrał w minioną niedzielę dopiero drugi raz na jedenaście rozegranych spotkań. Niewygodnych terenów i spotkań, w których trzeba będzie punktować, jest zdecydowanie więcej. Oczywiście, przede wszystkim Kanonierzy muszą zacząć zdobywać punkty w starciach z Manchesterem City. Na takim poziomie punkty z kandydatami do tytułu w spotkaniach bezpośrednich są niemal najważniejsze. Jeżeli klub marzy o mistrzostwie, koszmarna seria z Obywatelami musi zostać przerwana.

Należy również wspomnieć o felernym Anfield, które niemal udało się podbić w ostatnim starciu obu drużyn. Niemal robi jednak znaczącą różnicę, ponieważ Arsenal zbyt łatwo wypuścił wypracowane przez dominację prowadzenie. Ostatnia wygrana Kanonierów na Anfield miała miejsce aż ponad dziesięć lat temu, dokładnie we wrześniu 2012 roku. Od tamtego czasu przyjezdni z Emirates przegrali aż siedem z dziesięciu rozegranych spotkań.

Seria nie tyczy się tylko gigantów. W drugiej połowie tabeli również znajdują się drużyny, z którymi ekipie z Londynu jest zwyczajnie nie po drodze. Najlepszy przykład to Goodison Park, na którym Arsenal nie zdobył trzech punktów już od pięciu spotkań, przegrywając aż cztery z nich. Porażka z minionego sezonu zakończyła przykrą serię Evertonu wynoszącą osiem spotkań bez zwycięstwa. Takie spotkania muszą drażnić i w perspektywie utraty tytułu boleć.

Jeżeli wicemistrz Anglii pragnie utrzymać, a może i nawet ustabilizować swoją pozycję, konieczne jest przełamanie wspomnianych wyżej punktów. Aby udowodnić swoją wyższość, należy ją potwierdzić stabilnością i konsekwencją. Jeśli klub będzie zdolny spełnić określone wytyczne, przyszłość powinna rysować się w jasnych barwach.