Numer „10” w piłce nożnej kojarzy się z magikami futbolu i najlepszymi rozgrywającymi na świecie. Nosiło go wielu wirtuozów futbolu, których gra zachwycała fanów futbolu na całym świecie. W największych klubach noszenie tego numeru to prawdziwy prestiż. W barwach Liverpoolu zaszczytu gry z „10” na plecach dostąpiło wielu świetnych graczy. Od następnego sezonu w trykocie z tym numerem będzie biegał Alexis Mac Allister. Czy nawiąże do swych poprzedników na Anfield? Przypominamy losy ostatnich właścicieli tego numeru.

Reprezentant Argentyny jest pierwszym wzmocnieniem Liverpoolu przed startem następnych rozgrywek. The Reds celują w powrót do walki o najwyższe trofea, a ubiegłoroczny mistrz świata z Argentyny ma im w tym wymiernie pomóc. Przede wszystkim oczekuje się od niego, by sprawił, że ekipa dowodzona przez trenera Jurgena Kloppa nie będzie już tak mizernie spisywać się w środku pola. 24-latek z pewnością ma papiery na to, by wywiązać się z tego zadania.

10 goli, 2 asysty, komplet wygranych meczów w barwach Argentyny i triumf na Mundialu w Katarze – to był naprawdę wyjątkowo udany sezon dla byłego pomocnika Brighton. Dlatego też kwota, którą zapłacił Liverpool za jego pozyskanie budzi niemały podziw dla umiejętności negocjacyjnych Czerwonych. Transfer Argentyńczyka kosztował, bowiem jedynie 35 milionów funtów! Alexis Mac Allister zdecydował, że w nowych barwach będzie występował z numerem „10” na koszulce. Sam przyznawał, że zdaje sobie sprawę, jak dużą wagę ma posiadanie tego numeru.

Wiem, jak ważny jest numer „10” w piłce nożnej. Miałem możliwość wziąć też numer „8”, co także byłoby czymś wielkim ze względu na Stevena Gerrarda, ale zdecydowałem się wziąć „10” – przyznawał po oficjalnej prezentacji.

Historia futbolu zna mnóstwo graczy z „dychą” na koszulce, którzy na boisku potrafili czarować w olśniewającym stylu. Ograniczając się jedynie do dziejów Liverpoolu również można znaleźć kilku takich zawodników. Już wśród ostatnich ośmiu z nich większość to wyjątkowe postacie warte przytoczenia. Triumfator Złotej Piłki, żywa legenda czerwonej części Merseyside, piłkarz warty 135 milionów euro, czy jamajska ikona końcówki XX wieku to tylko połowa z nich. Poniżej prezentujemy listę ostatnich ośmiu piłkarzy Liverpoolu, którzy wybierali granie z numerem „10”. Kolejność losowa. Miłej lektury!

Sadio Mane

Historia najnowsza. Człowiek bez, którego z pewnością mogłoby nie być wielkich sukcesów Liverpoolu w ostatnich latach. Wielu uważa, że był niesłusznie w cieniu Mohameda Salaha. Prawda jest jednak taka, że byli potrzebni sobie nawzajem.

Kiedy niezbyt szło Egipcjaninowi, to bramki potrafił zapewnić senegalski skrzydłowy. Dodatkowo piłkę do siatki pakował bardzo często przeciwko tym teoretycznie najsilniejszym oponentom. Dość powiedzieć, że spośród pięciu zespołów, z którymi zdobywać najwięcej goli aż trzy to ekipy należące do Big Six (Manchester City, Arsenal, Chelsea). Mimo wszystko zdecydowanie jego ulubionym przeciwnikiem była drużyna Crystal Palace. To właśnie przeciwko The Eagles zanotował rekordową serię 9 meczów z rzędu z bramką na koncie.

31-letni atakujący świetnie potrafił też tworzyć miejsce dla swoich partnerów i kreować dla nich okazje bramkowe. Ostatecznie w 263 spotkaniach zdobył 111 goli, a także 47 asyst. W sferze wygranych trofeów był perfekcyjny – zdobył z Czerwonymi każde możliwe trofeum.

Aktualnie znajduje się na wylocie z Bayernu Monachium, do którego dołączył latem ubiegłego roku. Wszystko wskazuje na to, że już podczas tegorocznego letniego okienka transferowego opuści szeregi ekipy ze stolicy Bawarii. Ewentualny powrót na Anfield byłby naprawdę bardzo romantyczny, ale The Reds nie powinni spoglądać wstecz i kierować się sentymentami. Wyszło im to bokiem już w tym sezonie, gdy nie poczynili zmian w kadrze. Mane mimo tego już na zawsze będzie legendą czerwonej części Liverpoolu.

Philippe Coutinho

Sadio Mane numer „10” przejmował od sympatycznego oraz piekielnie utalentowanego Brazylijczyka. W przypadku magika z Kraju Kawy można jednak zaobserwować dziwny paradoks. Dlaczego? Dziś 13 milionów euro, które zapłacił Liverpool Interowi Mediolan za kupno Coutinho wydaje się wielką promocją. Jednak z drugiej strony kwota 135 milionów euro, którą otrzymał od Barcelony za sprzedaż pomocnika, wydaje się być naprawdę ogromną wtopą transferową w wykonaniu Dumy Katalonii.

Wynika to z tego, że podczas pobytu na Anfield w latach 2012-2017 reprezentant Canarinhos był w naprawdę wybitnej formie. Śmiało można nazywać go głównym kreatorem i konduktorem ofensywy The Reds w tamtym czasie. 201 meczów, 54 bramki oraz 45 asyst to bardzo przyzwoity dorobek. Niestety nie przełożył się na jakiekolwiek wygrane trofeum. Najbliżej było podczas pamiętnej ligowej kampanii 2013/14, gdy Liverpool utracił mistrzostwo Anglii na ostatniej prostej, a także w trakcie finału Ligi Europy z Sevilllą (1:3 w 2016 roku).

Warto odnotować, że Brazylijczyk swoją wielką wszechstronnością i talentem do szybkiego przyswajania stylu gry od razu polepszył grę The Reds. Już w jego pierwszym pełnym sezonie na Wyspach zaliczyli awans z 7. miejsca na pozycję wicemistrzów. Jego współpraca z Luisem Suarezem, a także Danielem Sturridem układała się wyśmienicie.

Zdecydowanie najlepszym indywidualnym sezonem w wykonaniu Coutinho były rozgrywki 2016/17. W 31 ligowych potyczkach osiągnął 13 goli, a także 20 asyst. Dzięki tym liczbom Czerwoni znaleźli się w TOP 4 ligowej tabeli i awansowali do Champions League. Szczególnie końcówka tamtej kampanii była wyśmienita w wykonaniu gracza z „10” na plecach. W 9 ostatnich starciach do jego dorobku wpadło aż 7 bramek, a także 2 ostatnie podania.

Zimą następnego roku przeprowadził się do słonecznej Katalonii, gdzie zawiódł oczekiwania. W styczniu ubiegłego roku przeniósł się do Aston Villi. Barw The Villans broni aż po dziś dzień. W minionym sezonie ligowym zdobył dla nich tylko 1 bramkę…

Michael Owen

Jedyny zdobywca nagrody Złotej Piłki w naszym dzisiejszym zestawieniu. Tytuł najlepszego piłkarza świata otrzymał w 2001 roku, gdy miał dopiero 22 lata! Tylko Ronaldo Nazario był młodszy, gdy odbierał tę prestiżową statuetkę. W tamtym pamiętnym roku Liverpool wygrywał Puchar UEFA, Superpuchar Europy, Puchar Anglii, Puchar Ligi, a także Superpuchar Anglii. Trafiał do siatki we wszystkich finałowych spotkaniach o wymienione puchary. Był zdecydowanym liderem, który potrafił genialnie wykończyć każdą akcję oraz znaleźć się w odpowiednim miejscu o właściwym czasie. Mierzył zaledwie 173 centymetry wzrostu, ale innymi atutami potrafił przechytrzyć o wiele lepiej zbudowanych defensorów.

216 meczów, 118 bramek – łatwo więc obliczyć, że Owen w barwach Liverpoolu trafiał do siatki rywali częściej niż w co drugim meczu. Szerokiej publiczności dał o sobie znać mają już 19 lat, kiedy zdobył piękną bramkę w 1/8 Mistrzostw Świata we Francji w 1998 roku. Synowie Albionu mierzyli się z kadrą Argentyny, a Owen piękną solową akcją dał Three Lions prowadzenie 2:1. Ostatecznie Anglicy odpadli jednak po serii rzutów karnych.

Latem 2004 roku wielu przecierało oczy ze zdumienia, gdy wychowanek opuszczał szeregi The Reds. Przeniósł się wówczas do Realu Madryt. Niewielu wierzyło w doniesienia mówiące o szansach tego ruchu. Ostatecznie został on dopięty do końca. W Hiszpanii spędził jednak tylko jeden sezon. Rywalizację w linii ataku wygrali z nim Ronaldo oraz Raul. Mimo tego potrafił zapewnić Królewskim 16 trafień w 45 spotkaniach. Z Hiszpanii powrócił do Anglii, ale tym razem grał na chwałę Newcastle United. W barwach The Magpies spędził cztery lata, ale dużą część czasu zabrały mu nękające kontuzje. Najdłużej pauzował po zerwaniu więzadeł krzyżowych, którego doznał w ostatnim pojedynku fazy grupowej niemieckiego Mundialu w 2006 roku. Było to jego ostatnie spotkanie w narodowych barwach. Finalnie zdobył dla niej okrągłe 40 goli w 89 meczach.

Dwoma ostatnimi klubami Owena w bogatej piłkarskiej karierze były Manchester United i Stoke City. Z Czerwonymi Diabłami wywalczył mistrzostwo Anglii, FA Cup oraz Superpuchar Anglii. Do dziś pozostaje jednym z najlepszych Anglików w historii Premier League. Śmiało można też go wymieniać jednym tchem wśród ścisłego grona najlepszych napastników kadry Trzech Lwów.

Andrij Woronin

Było miło, ale się skończyło. Ostatnie trzy opisywane osoby to postacie, które są na Anfield wspominane w miły sposób ze szczerym uśmiechem na twarzy kibiców. W przypadku Ukraińca nie jest już tak wesoło, bo nie wsławił się on niczym konkretnym podczas pobytu w LFC. A wielu liczyło, że atakujący zdoła pokazać swoje nieprzeciętne umiejętności na Wyspach. W końcu w momencie przenosin do The Reds był w najlepszym momencie swojej kariery. Latem 2007 roku żegnał się z Bayerem Leverkusen. Dla Aptekarzy zaliczył 32 trafienia w 92 meczach. Tuż przed transferem do Anglii zaliczył naprawdę świetną kampanię w niemieckiej Bundeslidze. W 31 ligowych starciach uzbierał 10 goli i 7 asyst. Nie można się więc było zbytnio dziwić, że sympatycy z Anfield mieli spore wymagania wobec tej transakcji i osoby Ukraińca.

Oczekiwania ostatecznie boleśnie zderzyły się z rzeczywistością. Woronin rozegrał jedynie 40 spotkań dla 19-krotnych mistrzów Anglii. Sześć razy zdołał w tym okresie wpisać się na listę strzelców. Jego najbardziej pamiętnym trafieniem jest to debiutanckie. Dało ono bowiem zwycięstwo The Reds w pierwszym meczu eliminacji Ligi Mistrzów z francuską Tuluzą. Woronin świetnie przymierzył w samo okienko po strzale oddanym zza pola karnego. Bramkarz rywali był kompletnie bez szans.




Po roku na Anfield został wypożyczony do berlińskiej Herthy. Po powrocie z Niemiec w Liverpoolu przetrwał tylko pół sezonu. Tym razem już na zasadzie transferu definitywnego przeniósł się do Dynama Moskwa. Tam wiodło mu się lepiej. W 80 spotkaniach zdobył 22 bramki.

Z ekipą ze stolicy Rosji był związany od 2020 do 2022 roku. Był asystentem głównego trenera w tym klubie. Barbarzyński atak Rosjan na Ukrainę spowodował, że 41-latek opuścił szeregi moskiewskiej drużyny.

Dziękuję klubowi za wszystkie chwile tutaj. W tym momencie nie wyobrażam sobie pozostania w kraju, którego armia rozwala nasze miasta, a także strzela do ludności cywilnej.

Nie mogę już pracować w kraju, który bombarduje moją ojczyznę. Powstrzymajcie tego sku****yna Putina, pomagajcie uchodźcom. I wyślijcie broń, żeby móc się obronić – mówił wówczas Woronin na łamach Bilda.

Joe Cole

W swojej karierze bronił barw aż pięciu różnych angielskich drużyn. Oprócz Liverpoolu były to zespoły Chelsea, West Hamu United, Coventry City oraz Aston Villi. W międzyczasie zaliczył też wypożyczenie do francuskiego Lille. Buty na kołku zawiesił broniąc barw amerykańskiego Tampa Bay Rowdies.

56-krotny reprezentant Anglii przeniósł się na Anfield w 2010 roku po siedmiu latach pobytu w Chelsea. Latem tamtego roku nie przedłużył umowy z The Blues i w konsekwencji stał się wolnym agentem. Z The Reds podpisał 4-letni kontrakt. Debiutancki sezon w Liverpoolu nie wyszedł po jego myśli. 33 mecze, 4 bramki i 3 asysty nikogo nie były w stanie powalić na kolana. Dodatkowo wejście w regularny rytm meczowy ciągle utrudniały mu kontuzje.

Najbardziej pamiętnym wydarzeniem związanym z występami Cole’a w barwach Liverpoolu zdaje się być ligowy debiut podczas potyczki z Arsenalem. Nie chodzi jednak o liczbę goli lub asyst, którą zdobył w tym spotkaniu, a o czerwoną kartkę. Arbiter pokazał mu ją jeszcze w pierwszej połowie tamtego starcia.

Zupełnie nie przekonał i wręcz zawiódł trenera Roya Hodgsona, który zgodził się, by kolejną kampanię Cole spędził na wspomnianym wcześniej wypożyczeniu w Lille. Klub z północy Francji występował w tamtym czasie w Lidze Mistrzów. Konkurencja na pozycji Anglika była niemała. Musiał się więc często jedynie zadowalać wchodzeniem z ławki. Zaliczył dość przyzwoite liczby – 43 spotkania, 9 goli, 5 asyst. Les Dogues nie zdecydowali się na przedłużenie wypożyczenia lub walkę o transfer definitywny.

Cole wrócił na kolejny sezon do Liverpoolu. Jak się miało później okazać, był to początek końca jego przygody z The Reds. Zimą 2013 roku przeprowadził się do Londynu, aby reprezentować West Ham, którego był wychowankiem. Ostatecznie dla Czerwonych rozegrał tylko 42 spotkania. Był w nich jednak cieniem samego siebie z ubiegłych lat.

Luis Garcia

Do szeregów 19-krotnych mistrzów Anglii dołączał w bardzo wyjątkowych dla siebie okolicznościach. Dokładnie tego samego dnia co Garcia zaprezentowany został też jego rodak Xabi Alonso. Hiszpanie odegrali kluczową rolę w drodze po triumf w Champions League zwieńczony pamiętnym finałem w Stambule.

Garcia i Alonso byli częścią hiszpańskiej rewolucji, którą w klubie przeprowadzał trener Rafael Benitez. Rafa widział w rodaku wielki potencjał. Wszyscy wiemy, że hiszpański szkoleniowiec często miał nosa do wyszukiwania dobrych rozwiązań i odpowiednich zawodników. Nie inaczej było w przypadku skrzydłowego. Podopieczny pięknie odwdzięczył się swojemu menedżerowi za okazane zaufanie. Zdobył bramkę w każdym z dwumeczów w drodze do finału Ligi Mistrzów: z Bayerem Leverkusen, Juventusem i Chelsea. Niejednokrotnie były to gole naprawdę przedniej urody. Jak chociażby poniższa, zdobyta na Anfield przeciwko Starej Damie.

Garcia był bez wątpienia zawodnikiem, który urodził się do gry w najważniejszych meczach. Trafianie w tego typu rywalizacjach stanowiło dla niego coś w rodzaju hobby. Oprócz przytoczonych goli w Champions League warto też wspomnieć o wielu bramkach w derbach Merseyside, ale też przede wszystkim cudownym trafieniu w półfinale Pucharu Anglii 2004/05 z The Blues. Bez niego The Reds nie odnieśliby końcowego triumfu w tamtej edycji FA Cup.

Największymi atutami reprezentanta Hiszpanii były genialny drybling, nienaganna technika oraz fenomenalne uderzenia z dystansu. Pomimo, że mierzył jedynie 170 centymetrów wzrostu, potrafił też walczyć o futbolówkę w powietrzu. Garcia miewał też rzecz jasna słabsze momenty. Czasami trwały one nawet dość długo. Jednak na Anfield nie zostanie zapomniany ze względu na wszystkie piękne bramki zdobywane w decydujących momentach największych meczów. Z tego powodu do dziś możemy bardzo często usłyszeć fanów śpiewających słynną przyśpiewkę na jego cześć:

Luis Garcia,
He drinks sangria,
He came from Barca to Liverpool
He’s five foot seven,
He’s football heaven,
So please don’t take our Luis away…

John Barnes

W Liverpoolu spędził najlepsza lata w karierze. Jego charakterystyczną cechą była wybitna gra lewą nogą. Ciężko wybrać, czy w tym elemencie lepszy od Barnesa był nawet sam Mohamed Salah. W swoim primie 79-krotny reprezentant Anglii należał do ścisłego grona najlepszych piłkarzy na świecie.

Wychowanek Watfordu znów śmiało może rywalizować z Salahem w innej kategorii. Podobnie jak Egipcjanin miał piekielnie udany debiutancki sezon w szeregach The Reds. Zdobył podczas niego 15 bramek oraz dokładnie tyle samo asyst w 38 ligowych spotkaniach! Był liderem Liverpoolu, który w tamtym sezonie przegrał tylko dwa spotkania i mógł cieszyć się z kolejnego mistrzostwa First Division.

W następnej kampanii Barnes trochę spuścił nogę z gazu. 8 goli i 8 ostatnich podań w 31 meczach nie wystarczyły, by zapewnić The Reds obronę „majstra”. Anglik ewidentnie chciał wziąć sprawy w swoje ręce i w pojedynkę odzyskać tytuł dla Czerwonych w kolejnym sezonie. Wyszło mu to znakomicie. W 34 ligowych starciach do swojego dorobku uzbierał 22 bramki oraz 11 asyst! Aż po dziś bez wątpienia jest to jeden z najlepszych indywidualnych sezonów w historii angielskiej piłki.

Niestety były to początki końca wybitnej dyspozycji strzeleckiej Diggera. Po wyśmienitej kampanii 1989/90 już tylko w następnym sezonie potrafił zdobyć więcej niż 7 goli. Było to jednak spowodowane także przesunięciem go ze skrzydła do środka pola. Tę zmianę wymusiły problemy z Dzięki temu wciąż notował pokaźną liczbę kluczowych podań i asyst. Ostatecznie w 406 meczach dla Liverpoolu wypracował łącznie aż 200 goli. Złożyło się na to 107 bramek oraz 93 ostatnie podania. Był typem piłkarza, który sprawiał, że wszyscy partnerzy dookoła radzili sobie lepiej.

Alexis Mac Allister

35 milionów euro, które zapłacił Liverpool za 24-latka wydaje się być wielką promocją. No właśnie na razie jedynie „wydaje”. Trudno tak naprawdę ocenić, czy i jak szybko Alexis Mac Allister zdoła się wkomponować do maszyny dowodzonej przez trenera Jurgena Kloppa. Niewątpliwie jest typem zawodnika, który umie szybko przyswoić nowe wytyczne i styl gry danej drużyny. Trudno też odnaleźć większe wady u Argentyńczyka od momentu kiedy wskoczył na wyższy poziom.

Rozwój dotyczył zwłaszcza elementów gry defensywnej. Wcześniej wielu miało do niego sporo zarzutów o ten aspekt. Gra w destrukcji, szybkość, ustawianie się oraz umiejętność odbioru piłki zostały w ostatnim czasie dodane do arsenału eks-pomocnika Brighton. Agresywny pressing to jego kolejna moc, która przy taktyce Kloppa powinna być nieoceniona. Podobnie, jak zdolność do przenoszenia piłki do przodu bardzo szybko po odbiorze. Potwornie groźna formacja ofensywna The Reds powinna na tym mocno skorzystać.

Wciąż nie można jednak równocześnie zapominać, że reprezentant Albicelestes został najlepszym strzelcem Brighton w minionym sezonie Premier League. Do 10 trafień dołożył 2 asysty. Wydaje się, że właśnie kreowanie akcji oraz notowanie progresywnych i ostatnich podań jest jedynym brakiem Argentyńczyka. Znając jednak jego umiejętność szybkiego rozwijania swoich walorów szybko zdoła zatuszować te braki.

Podobnie pozytywną opinię na temat tego transferu The Reds ma Maciej Łuczak, dziennikarz portalu Meczyki.Pl. Jego zdaniem Mac Allister może być antidotum na ostatnie problemy Liverpoolu w środku pola.

Transfer Alexisa Mac Allistera to jest dla mnie jeden z najciekawszych ruchów transferów w letnim oknie. Liverpool bardzo potrzebował wzmocnienia na tej pozycji. Argentyńczyka postrzegam jako bardzo uniwersalnego pomocnika, kogoś, kto może w środku boiska pełnić kilka funkcji. Kogoś takiego – mam wrażenie – brakowało od odejścia Georginio Wijnalduma. Do tego jest skuteczny w wygrywaniu pojedynków, co ostatnio wśród pomocników The Reds było sporym problemem.

W Brighton Mac Allister świetnie się rozwinął. Ostatnio częściej oglądaliśmy go w działaniach ofensywnych, ale miał tez etap, w którym sporo grał jako niżej ustawiony środkowy pomocnik. Potwierdził się też na poziomie międzynarodowym, podczas MŚ w Katarze. Wygląda na zawodnika w pełni gotowego do gry w wielkim klubie – przyznaje.

Podobnie o przybyciu 24-latka na Anfield sądzi dziennikarz Viaplay oraz Kanału Sportowego, a prywatnie wieloletni fan Czerwonych, Wojciech Piela.

Liverpool wykonał świetny ruch z Mac Allisterem. Zwłaszcza biorąc pod uwagę zapłacone pieniądze. Cena 35 milionów funtów za podstawowego gracza mistrzów świata to zdecydowanie promocja. Dodatkowo, Mac Allister stanowił o sile jednej z najbardziej efektownie grających drużyn w Premier League, a więc Brighton. Stać go na to, aby pomóc Liverpoolowi w powrocie do Ligi Mistrzów. Jego transfer to musi być element większej przebudowy.

The Reds potrzebują wzmocnień w drugiej linii, przez wzgląd na słabszą formę Fabinho czy kontuzje Thiago. Dodatkowo z różnych przyczyn odeszli James Milner i Alex Oxlade-Chamberlain. Mimo ogrania na najwyższym poziomie, przed Mac Allisterem nadal najlepsze lata kariery. Liczy on sobie bowiem 24 wiosny. Myślę, że jego wszechstronność również pomoże. Potrafi grać właściwie na każdej pozycji w centralnej części boiska – twierdzi.

Ciężko się nie zgodzić z tym opiniami, które zdają się idealnie syntetyzować nasze przewidywania wobec transferu Argentyńczyka. Mac Allister zdaje się być właściwym antidotum na problemy 19-krotnych mistrzów Anglii w środku pola. Na pewno jest też bardzo ciekawym transferem, który z przyjemnością będziemy obserwować w następnej kampanii Premier League. By przekonać się o jego przydatności w nowych barwach musimy jednak poczekać, aż zaprezentuje się nam na boisku. Taką okazję będzie miał już 13 sierpnia podczas wyjazdowego starcia z Chelsea.