Dziwne to było spotkanie. Bayern Monachium pokonał Manchester United 4:3, ale był zdecydowanie lepszy. Choć wynik wygląda na wyrównany, fani Czerwonych Diabłów mogą mieć powody do zmartwień.

Znowu ta sama płyta

W tym sezonie widzieliśmy to już kilka razy za kadencji Erika ten Haga, zwłaszcza w starciach z mocniejszymi rywalami. Manchester United zaczyna spotkanie nieźle. Widać, że ma pomysł na zaskoczenie lub zniwelowanie atutów przeciwnika. Wszystko wygląda dobrze (lub przyzwoicie) do pierwszego błędu i straconego gola. A potem? Nos na kwintę i właściwie nie ma nadziei na powrót do spotkania.

Czerwone Diabły wystartowały w Monachium z naprawdę sporym animuszem. Już po pięciu minutach mogły objąć prowadzenie. Wyglądało to na wyrównany pojedynek praktycznie do momentu, w którym wybiło pół godziny. Wtedy z dystansu uderzył Leroy Sané, a André Onana wpuścił piłkę, choć ta wydawała się stosunkowo prosta do obrony. To podcięło skrzydła Anglikom. No i już się nie podnieśli.

Chwilę później nadszedł drugi cios i do przerwy ekipa Ten Haga nie zrobiła praktycznie nic. Po zmianie stron złapała kontakt, ale przeciwnicy szybko odpowiedzieli z karnego. Wtedy znowu wrócił obraz z końcówki pierwszej części gry. Bawarczycy kontrolowali wszystko, co działo się na murawie, a ich rywale byli po prostu bezradni. Długimi momentami ograniczali się tylko do posyłania rozpaczliwych, nieskutecznych długich piłek. Udała się jeszcze jedna akcja, dosłownie przepchnięta przez Casemiro i rzut wolny ostatniej szansy. Ten mecz na pewno nie może napawać 20-krotnych mistrzów kraju optymizmem.

To nie był dzień Eriksena

Pisaliśmy już, że Manchester United mógł ukłuć Bayern Monachium już na samym początku. Wówczas to Christian Eriksen, znajdując się w dobrej sytuacji strzeleckiej, poszukał jeszcze Facundo Pellistriego. Urugwajczyka uprzedził Alphonso Davies, ale piłka z powrotem trafiła do Duńczyka. Ten znalazł się cztery metry od bramki, lecz uderzył prosto w Svena Ulreicha. Wielu fanów Czerwonych Diabłów będzie pewnie wracać do tej okazji i zastanawiać się „co by było, gdyby”.

31-latek już od pewnego czasu wygląda na piłkarza w kryzysie fizycznym. Brakuje mu dynamiki i zadziorności. Coraz częściej jest ślamazarny w swoich poczynaniach, również z piłką przy nodze. W efekcie zdarza mu się prowokować groźne dla zespołu sytuacje. Tak też było przy okazji bramki na 3:1 dla Niemców.

Chwilę po tym, jak debiutancki gol Rasmusa Højlunda dał gościom nadzieję, jego rodak zupełnie nieatakowany zaspał, pozwalając doskoczyć do siebie rywalowi. Stracił piłkę w środkowej strefie boiska – z tego poszła kontra, która poskutkowała rzutem rożnym. Po nim Eriksen zagrał wyciągniętą ręką, prowokując jedenastkę. Na pewno nie będzie wspominał spotkania w Monachium z przyjemnością.

Otwarte konto Højlunda

Rasmus Højlund zadebiutował w podstawowym składzie Manchesteru United już w sobotę. Wtedy też ł bardzo blisko pierwszego trafienia w nowych barwach. Zabrakło dosłownie milimetrów, o które piłka przekroczyła linię końcową przy akcji Marcusa Rashforda. Teraz jednak trafienia nikt mu nie odebrał.

Duńczyk nie miał zbyt wielu okazji, pokazać swoje umiejętności. Przez 81 minut dotknął piłki zaledwie 17 razy. Napastnika trzeba jednak rozliczać z sytuacji, które ma. W pierwszej części meczu nieudanie uderzał głową, ale nie była to dogodna szansa. Po zmianie stron dostał podanie od Rashforda i choć bramkę przysłaniali mu dwaj rywale, wepchnął futbolówkę do siatki z niewielką pomocą rykoszetu o nogi Min-Jae Kima.

To właśnie bramka 20-latka może stanowić zastrzyk optymizmu w rozczarowującym spotkaniu. Młody napastnik wycisnął ze swoich szans chyba więcej, niż to, na co zasługiwały. To jak najbardziej dobry znak. Przed United teraz seria w teorii łatwiejszych spotkań. Zapowiada się, że jeszcze poprawi indywidualne liczby.