Max Aarons spędził większość swojego życia na udowadnianiu ludziom, że się mylą. Chociażby kiedy opuszczał akademię Luton Town, mając 14 lat. Ostatnio odwiedził swoją dawną szkołę i podzielił się wspomnieniami związanymi z placówką.

Spotkania piłkarzy z młodzieżą są mile widzianymi akcjami w świecie futbolu. Niedawno Max Aarons wrócił do Shenley Brook End School, aby porozmawiać z tamtejszymi uczniami na temat „sportowej doskonałości”. Kilka dni temu między mury swojego starego miejsca edukacji, a konkretnie szkoły podstawowej wrócił inny zawodnik Premier League Bukayo Saka. To  z pewnością było wielkie przeżycie dla młodzieży, ale i dla samego reprezentanta Anglii. Wyczuć to można, choćby ze słów zamieszczonych przez niego na Twitterze: „mam nadzieję, że mój powrót przypomni im, żeby wierzyć w swoje marzenia i, że mogą osiągnąć wszystko”! W trochę inny sposób swoje spotkanie przeżył obrońca Norwich.

A Słowacki wielkim poetą był

Siedząc w samochodzie mamy przed szkołą, którą opuścił kilka lat temu, czuł dokładnie takie samo zdenerwowanie, jak przed podejściem do końcowych egzaminów. W taki sposób rozpoczyna się wywiad z graczem na łamach Daily Mail. Spotkanie się z aktualnymi uczniami Shenley Brook End School było, jak sam mówi, „dziwne” i zapewne bardziej stresujące niż sobotnie bieganie za Sadio Mane, czy Luisem Diazem.

Rozmowa z salą pełną dzieci jakbym zrobił coś wielkiego, była dziwna. Nie zrobiłem nic szczególnego. Po prostu starałem się być jak najlepszy – mówi Max Aarons w rozmowie dla Daily Mail.

Wizyta w starej „budzie” była pewnego rodzaju katharsis dla zawodnika Norwich. To właśnie tam kilka lat wcześniej powiedziano mu, żeby uważał na swoje marzenia, bo prawdopodobnie nigdy się nie spełnią.

Nauczyciele zawsze pokazywali mi statystyki na temat tego, jak niewielu graczom udało się przebić. Śmiałem się i powiedziałem, że ja to zrobię. Wiem, jak to brzmi, ale taka była moja mentalność. Udało się, ale nie jestem tu, by stać w miejscu. Chcę się doskonalić.

Śmiałem się tego dnia z jednym z nich, panem Doylem. Powiedział mi, że pamięta, jak mówił, że się nie przebiję. Teraz przyznał, że to niesamowite osiągnięcie.

22-latek był prawdopodobnie jedynym dzieciakiem wśród rówieśników, który dotarł do Premier League i młodzieżowej reprezentacji Anglii. Łut szczęścia? Ze słów Anglika bardziej wygląda na ciężką pracę. Prawda jest taka, że nauczyciele mają sporo racji. Z każdej drużyny do wielkiej piłki przebija się jeden, może dwóch graczy. Każdy zna przypadki wielkich talentów, które albo zmarnowały swoją karierę, albo przerwała ją kontuzja. I nie chodzi tutaj o historie naszych wuefistów, powtarzających, że wspaniałej kariery pozbawiła ich kontuzja kolana. Nauczyciele młodego Maxa mogliby dzisiaj puścić jeden z utworów Adiego Nowaka, albo chociażby jeden wers: „Piłkarzu, jedna kontuzja i cię nie ma, więc się nie bój książki”. Z drugiej strony pracownicy oświaty mogli wspierać uczniów (a przynajmniej Aaronsa) w spełnianiu marzeń.

“Postanowiłem się od tego oderwać”

Młody obrońca wykazywał się ogromną pewnością siebie. Miał rację stając okoniem, kiedy nauczyciele gasili jego zapał. Nie pomylił się również, opuszczając akademię Luton Town… w wieku 14 lat. Max Aarons zawsze był zabójczo szybki i utalentowany, ale jego decyzja o opuszczeniu The Hatters osiem lat temu była podyktowana poczuciem, że nie robi wystarczających postępów.

Przez pewien moment pozostawał bez klubu, z dala od profesjonalnej gry (jeżeli możemy o takiej mówić w kontekście 14-latka). Ten czas nie został zmarnowany. Piłkarz pracował indywidualnie z trenerem, aż z ofertą przyszło Norwich.

Wszyscy młodzi gracze mają chwile, kiedy zastanawiają się, dokąd zmierzają – wspomina zawodnik. – Wiesz, że podróż będzie trudna. Miałem to na pewno w wieku 14 lat i postanowiłem się od tego oderwać, co było dużym ryzykiem.

Ludzie w Luton nie mogli tego zrozumieć. Pytali, dlaczego odchodzę, skoro nie ma nikogo innego w kolejce. To była słuszna uwaga. To był duży krok i byłem młody, ale ta decyzja wyszła ode mnie. Nie mówiłbym w kółko młodym graczom, żeby to robili. Każdy obiera własną drogę. Ale to zdecydowanie pomogło mi się rozwinąć.

Efekty rozwoju zauważył zespół z Carrow Road. Można powiedzieć, że trochę to zajęło, bo aż 2 lata. 16-letni wówczas defensor podpisał kontrakt z klubem, a ich związek trwa do dziś.

Kanarek

Max Aarons zadebiutował w pierwszym składzie Norwich w wieku 18 lat w meczu przeciwko Ipswich. Było to we wrześniu 2018 roku. Klubowy kolega Przemysława Płachety od momentu debiutu w żółto-zielonej koszulce rozpoczął 144 ze 148 kolejnych meczów ligowych w podstawowym składzie.

To szaleństwo, grać tak dużo w piłkę nożną. Jestem z tego bardzo dumny. Biorę ogromną odpowiedzialność za styl gry zespołu. Czuję, że kiedy jestem wyłączony z gry, to porzucam kolegów z drużyny. Nie zagłębiam się w statystyki, ale dobrze jest uzyskać informacje zwrotne. Na koniec dnia to menedżerowi trzeba zaimponować.

Skoro już o menedżerach mowa, 22-latek nie musiał imponować wielu z nich podczas swojej przygody z Kanarkami. Do tej pory pracował tylko z dwoma, z czego z Deanem Smithem od listopada. Daniel Farke był mentorem gracza, dopóki nie został zwolniony po wygranej z Brentford. Podopieczny niemieckiego szkoleniowca nie ukrywał smutku po tym rozstaniu.

Kiedy Daniel odszedł, było naprawdę ciężko. Byliśmy w tym samym miejscu dwa lata temu i poszliśmy na dno. Zaczynamy mieć wizje tego sezonu i naprawdę trudno było sobie z tym poradzić.

Aktualna sytuacja Norwich wygląda źle, żeby nie powiedzieć: tragicznie. Pomimo lepszych wyników pod wodzą nowego trenera, w dalszym ciągu są czerwoną latarnią ligi. Do bezpiecznego miejsca brakuje im pięciu punktów, a rywale mają jeszcze do rozegrania zaległe mecze. Mimo sytuacji, jak z najbardziej pesymistycznych filmów dramatycznych, Aarons ciągle walczy i nie brakuje motywacji.

Oglądam wieczorem mecze w telewizji albo oglądam własne mecze. Moja dziewczyna pyta mnie: „Wracasz do domu i oglądasz piłkę? Czy to się kiedyś skończy”? Myślę, że odpowiedź może brzmieć „nie”. Ale pamiętam, jak to było, gdy spadaliśmy dwa sezony temu. To było okropne, naprawdę okropne. Chcę się upewnić, że to się nie powtórzy.

Historia Aaronsa to opowieść o niepoddawaniu się i parciu mimo tego, co mówią inni. Teraz należy wierzyć, że rozgrywający się na Carrow Road thriller, niczym disneyowska bajka zakończy się happy endem i utrzymaniem w Premier League.