Mając 25 lat, Jamie Vardy, zdobywca m.in. Premier League i Pucharu Anglii, wciąż grał jeszcze na angielskim piątym poziomie rozgrywkowym.  Wydawało się, że historia Anglika to absolutna anomalia. Że w dzisiejszych czasach nie zdarza się, by piłkarz tak późno dorastał do pewnego poziomu. Albo żeby skauci tak bardzo pomylili się w ocenie możliwości zawodnika. Tymczasem kibice Tuluzy już śpiewają piosenki o swoim nowym, własnym Vardym. Rhys Healey, 27-letni napastnik Les Violets, przewodzi w tabeli strzelców Ligue 2, a dopiero co kopał jeszcze… na angielskim piątym poziomie rozgrywkowym.

Mogliście o nim ostatnio usłyszeć. W poprzedni weekend Tuluza pokonała Sochaux 4:1, a Healey zdobył dla gospodarzy wszystkie bramki, dzięki czemu trafił do drużyny tygodnia FIFA. W tej chwili uzbierał już 12 ligowych trafień w 15 rozegranych meczach, a warto podkreślić, że nie wykonuje karnych. Jeśli jednak obserwujecie Premier League wystarczająco długo i wystarczająco uważnie, o Healeyu mogliście usłyszeć już w czerwcu 2014 roku. To wtedy 19-letni napastnik Cardiff zadebiutował w angielskiej ekstraklasie.

Debiut

Pierwszy mecz Anglika był jednocześnie ostatnim spotkaniem sezonu, a ekipa Bluebirds pogodzona była już ze spadkiem. Ówczesny menedżer walijskiej drużyny, Ole Gunnar Solskjaer, dawał pograć zawodnikom, którzy normalnie nie łapali się do składu. Waga pojedynku nie miała jednak żadnego znaczenia dla nastoletniego napastnika. Tego dnia Healey spełniał marzenia.

„Kiedy dołączyłem do Cardiff, był tam Craig Bellamy. Chyba nigdy mu tego nie powiedziałem, ale przez całe życie tydzień w tydzień oglądałem Manchester City” – opowiadał w niedawnym wywiadzie Anglik. – „Kiedy tam grał, uwielbiałem go, nosiłem nawet koszulkę z jego nazwiskiem. Więc gdy kilka lat później trenowałem z nim w Cardiff, byłem trochę sparaliżowany. Debiut w Premier League i wejście za niego na boisko było czymś wyjątkowym. Do dziś wciąż o tym opowiadam i za każdym razem, kiedy ludzie pytają mnie o moją karierę, pierwsza rzecz, o której wspominam – zagrałem przeciwko Chelsea i zastąpiłem Craiga Bellamy’ego. To było jak spełnienie marzeń”.

Marzeń, na które Healey ciężko pracował i w dążeniu, do których nie poddał się mimo wielu przeciwności losu.

Marzeń, których spełnienie było jedynie zapowiedzią wielu kolejnych prób, na które przez następne lata wystawiony został Healey.

Droga do Premier League

Już droga do Cardiff była dla Anglika urodzonego w Manchesterze wyjątkowo kręta. Gdy w wieku 14 lat zrezygnowało z niego Rochdale, klub, który wówczas spędził 35 kolejnych sezonów na czwartym poziomie rozgrywkowym, Healey zrobił sobie roczną przerwę od gry w piłkę. Przeniósł się z ojcem do Walii, gdzie wznowił karierę w młodzieżowym zespole drugoligowego Connah Quay Nomads. Rok później dorosła drużyna awansowała do walijskiej ekstraklasy, a Healey zawansował do pierwszej kadry drużyny. Na najwyższym walijskim szczeblu zdobył 12 goli w 19 meczach i zwrócił na siebie uwagę ekip z Championship. Sprowadziło go Cardiff.

„Jako dziecko kopałem jedynie w amatorskich drużynach juniorskich” – wspomina. ­– „Miewałem testy w różnych zespołach i wiedziałem, że jestem w miarę przyzwoity, ale zupełnie nie zdawałem sobie sprawy, jak dobry mogę być. Wtedy, gdy podpisałem kontrakt z Cardiff, wszystko ruszyło. Wejście do profesjonalnej piłki nożnej było jak spełnienie marzeń. Mój tata zawsze mi powtarzał: ‘Myślę, że gdybyś w wieku 15 lub 16 lat trenował codziennie w profesjonalnym klubie, zaszedłbyś daleko’. Musiałem chwilę poczekać, ale w końcu udało mi się zdobyć tę okazję w Cardiff. Za co do dziś jestem bardzo wdzięczny”.

Gdy szansa w Cardiff w końcu przyszła, równie szybko przyszło zderzenie z rzeczywistością.

Droga po Premier League

Następne trzy sezony  Healey spędził na wypożyczeniach w Colchester, Dundee i Newport, czyli  odpowiednio w League One, szkockiej Premiership i League Two. Gdy w końcu w 2017 roku wrócił do Cardiff, panujący wtedy w klubie Neil Warnock zauważył drzemiący w nim potencjał. Legendarny trener pochwalił napastnika w swoim stylu, w jednym z wywiadów nazywając go „wysypką, bo jest równie upierdliwy, tylko że dla obrońców”.

I tym razem Healey wykorzystał szansę, którą dostał. Warnock wpuścił go na ostatnie minuty meczu Championship przeciwko Burton, a Anglik zdobył zwycięską bramkę. Jak sam później przyznawał, to był moment, gdy na nowo zakochał się w piłce i poczuł potrzebę gry w pierwszym składzie.


Niczym wystawiany na próbę swojej miłości do piłki nożnej, Anglik znów zderzył się ze smutną rzeczywistością. Niedługo później zerwał więzadła krzyżowe i wypadł na dziewięć miesięcy.

„To był prawdopodobnie najgorszy okres w mojej karierze. Czułem, że właśnie odebrano mi wszystko, na co pracowałem. Nie wiedziałem, czy jeszcze kiedykolwiek zagram – wspomina napastnik. ­– Kiedy ludzie mówią o kontuzjach, nigdy nie myślisz, że przytrafią się akurat tobie. Gdy patrzę wstecz, wiem, że było to doświadczenie, które mnie wzmocniło. To tylko część piłki, kontuzje się zdarzają i ostatecznie jestem szczęśliwy, że przez to przeszedłem i wróciłem silniejszy”.

Kontuzja ta była niczym twardy reset w karierze Healeya. Po powrocie do zdrowia formy musiał szukać w występującym na piątym poziomie rozgrywkowym, w National League, Torquay United. I znalazł, zdobywając sześć goli w ośmiu spotkaniach.

W stolicy Walii nie było już jednak dla niego miejsca. Kolejny sezon spędził więc na wypożyczeniu w MK Dons, gdzie wydatnie przyczynił się do awansu do League One. I choć wrócił jeszcze do Cardiff, by zagrać trzy końcówki w Premier League, po chwili MK sprowadziło go na stałe. Średnia ponad pół bramki na spotkanie w barwach ekipy z Milton Keynes nie umknęła uwadze Damiena Comolliego, byłego dyrektora sportowego Liverpoolu, który w 2020 przejął funkcję prezesa Tuluzy i akurat zbierał ekipę do walki o powrót do Ligue 1.

Dlaczego nie Francja?

Transfer Healeya wiązał się z dużym ryzykiem. Angielscy zawodnicy od lat z różnym skutkiem próbują zawojować zagraniczne ligi. Zawsze jest to jednak tylko garstka śmiałków, podczas gdy zdecydowana większość woli nie opuszczać ciepłego… pozostać na Wyspach.

Kiedyś z Anglii najczęściej wyjeżdżali goście, dla których ta, choć ciężko w to uwierzyć, stawała się po prostu za mała. Marzenie o wielkiej europejskiej karierze i ogólnoświatowej popularności skusiło m.in. Linekera, McManamana, Owena czy Beckhama.

Dziś najwięcej piłkarskich emigrantów to młodzi zawodnicy, którzy coraz częściej wyjeżdżają w poszukiwaniu gry w pierwszym składzie na najwyższym poziomie. Sancho, Tomori, Oxford czy Sessegnon to tylko kilka przykładów.

Gdzieś pomiędzy pierwszą a drugą grupą są jeszcze gracze, którzy ani nie podbili jeszcze ligi, ani nie są za młodzi na pierwsze jedenastki. Ci wybierają topowe zagraniczne kluby, bo w tych z angielskiego Big Six się spalili, a nie widzą się w średniakach Premier League. Tak do Włoch trafił chociażby Young, Smalling czy Abraham.

Healey ewidentnie nie pasuje do żadnej z tych grup, dlaczego więc zdecydował się upuścić Wyspy?

„Tuż przed pandemią wybraliśmy się z żoną i znajomymi na golfa w okolice Bournemouth. Akurat zadzwonił do mnie mój agent, odebrałem, spodziewając się standardowej gadki – jak się masz, jesteś w formie itd. A on niespodziewanie mówi: ‘Tuluza chciałaby cię sprowadzić, jesteś zainteresowany?’ Spojrzałem na żonę i odpowiedziałem: ‘Dlaczego nie? Uwielbiam wyzwania’”.

Na podbój Francji

Healey z miejsca dostał w Les Violets koszulkę z numerem dziewięć, która perfekcyjnie pasuje do stylu gry prezentowanego przez Anglika.  Jest klasycznym lisem pola karnego. Ma naturalny zmysł do właściwego ustawienia się przed bramką rywali. Potrafi odnaleźć się pomiędzy obrońcami i zachowuje zimną krew, gdy staje twarzą w twarz z bramkarzem. Zaledwie dwie bramki z 26 strzelonych we Francji Healey padały po uderzeniach spoza pola karnego. Nie jest jednak tak, że wszystkie gole zdobył pakując piłkę do pustej bramki, o czym najlepiej świadczy gol zdobyty dwa tygodnie temu z Paris FC.

Oczywiście ma swoje wady, gdyby nie miał, nie grałby w drugiej lidze francuskiej. Jest dość ograniczony technicznie i nie nadaje się do gry kombinacyjnej. Ze względu na swoją drobną budowę na pewno nie jest też napastnikiem, z którym pomocnicy mogą zagrać „na ścianę”. Nie chodzi jednak o to, żeby napastnik był dobry we wszystkich aspektach piłki nożnej, a o to by właściwy trener, jakim niewątpliwie jest prowadzący Tuluzę Philippe Montanier, potrafił wykorzystać mocne strony swoich zawodników. Dlatego np. Healey niezwykle rzadko podaje piłkę, średnio około 11 razy na mecz. To do niego się podaje. Najlepiej tuż przed bramką rywali, tam będzie wiedział, co ma z nią zrobić. Z tego powodu pokochali go kibice Tuluzy, którzy parafrazowali dla niego pewną popularną przyśpiewkę…

Po latach tułaczki i walki o grę na najwyższym poziomie, Rhys Healey w końcu znalazł miejsce dla siebie. W barwach Tuluzy zachował swoją skuteczność z czasów MK Dons i dalej strzela co najmniej pół bramki na mecz. To oczywiście z powrotem zwróciło na niego uwagę angielskich klubów. O względy Anglika już dziś mają podobno zabiegać takie ekipy jak West Brom, Sheffield United, Blackburn, a nawet Brighton. Na ten moment ciężko sobie jednak wyobrazić, żeby Healey opuścił klub, który w niego uwierzył na rzecz drużyn, które postawiły na nim krzyżyk. Szczególnie że Tuluza jest dzisiaj liderem Ligue 2 i w przyszłym roku może znów mierzyć się PSG, Marsylią czy Lyonem.