Gdy świat obiegły doniesienia o negocjacjach pomiędzy Evertonem i hiszpańskim szkoleniowcem, w Merseyside zawrzało. W końcu Rafa Benitez to prawdziwa legenda Liverpoolu, człowiek obecny na banerach The Kop i tatuażach najwierniejszych fanów, a przede wszystkim były menedżer The Reds, który w trakcie pomeczowego wywiadu nazwał The Toffees małym klubem. Warto więc się zastanowić, komu tak naprawdę jest potrzebny ten ruch.

Na pierwszy rzut oka stracą na nim wszystkie zainteresowane strony. Zarząd Evertonu maksymalnie rozwścieczył i tak już poirytowanych fanów. W końcu nie dość, że Carlo Ancelotti po świetnym początku na Goodison Park nie zdołał wprowadzić klubu do europejskich pucharów, to  jeszcze przy pierwszej nadarzającej się okazji czmychnął do Madrytu. Włodarze przeciągali poszukiwania nowego trenera w nieskończoność, a finalnie zafundowali kibicom taką niespodziankę. Niebieska część miasta leżącego nad rzeką Mersey będąca od lat w cieniu bardziej utytułowanego sąsiada nigdy nie wybaczy Hiszpanowi wypowiedzianych słów. Zresztą sama wizja zatrudnienia kogoś z przeszłością na Anfield była dla fanów Evertonu nieakceptowalna. To dopiero drugi przypadek w historii, kiedy ktoś poprowadzi oba kluby z Liverpoolu. William Barclay był pierwszym menedżerem Evertonu, który postanowił pozostać w dopiero co utworzonym klubie, kiedy The Toffees wyprowadzali się na nowy stadion. Benitez to dla fanów prawdziwy policzek.

Dla publiczności z The Kop oglądanie Rafy prowadzącego największego rywala też nie będzie zbyt komfortowe. Nikt nie zapomni mu nocy w Stambule, jego twarz nie zostanie zamazana na banerach, ale niesmak pozostanie. Co do samego zainteresowanego, czeka go praca pod niewyobrażalną presją. Każde potknięcie będzie mu wytykane przez własnych kibiców. Znajdzie się więc w zgoła innej sytuacji niż w Liverpoolu, czy Newcastle. Tam miał pełne poparcie trybun, czy to na boisku, czy w walce z właścicielami. Skaza na wizerunku wśród fanów The Reds, o których tak ciepło wypowiadał się przez lata, też nie jest zapewne dla niego wymarzonym obrotem spraw.

Czy Benitez wytrzyma ciśnienie?

Owa presja może być czymś, co z miejsca przekreśli przygodę Hiszpana na Goodison. Przez lata udowodnił on, że nie radzi sobie z nią najlepiej. Benitez to prawdziwy maniak futbolu. Obsesyjnie dopracowuje każdy detal taktyki i potrafi oglądać całymi nocami mecze nadchodzących rywali. Było to zarazem jego największym atutem i przekleństwem. Pozwoliło pokonywać mocniejszych na papierze rywali w rozgrywkach pucharowych. Z drugiej strony, w najtrudniejszych momentach Rafa nie zawsze potrafił zachować zimną krew i czasem wybuchał. Tak, jak wtedy, gdy zaczął wytykać słynne fakty na temat faworyzowania Manchesteru United przez sędziów i związek. Sir Alex Ferguson po tej konferencji miał powiedzieć zawodnikom, że mają już Liverpool w garści i rzeczywiście w rundzie wiosennej Czerwone Diabły odrobiły wielką stratę do podopiecznych Beniteza oraz wygrały ligowy tytuł w sezonie 2009/2010. Teraz na Hiszpana naciskać będą nie tylko rywale i media, ale przede wszystkim najbliższe otoczenie. Nie brak głosów odliczających dni do jego nieuchronnego zwolnienia.

Wiemy, gdzie mieszkasz. Nie podpisuj

Zresztą wyczekiwanie zwolnienia to i tak łagodna postawa względem tego, co postanowili najbardziej radykalni fani The Toffees. Dla tych, na których kolor czerwony działa jak płachta na byka, zatrudnienie legendy Liverpoolu jest czymś niedopuszczalnym. Swoją dezaprobatę wyrazili oni w niezbyt dyplomatyczny sposób. Skoro włodarze klubu pozostali nieugięci, to jedyną szansę upatrywano w zniechęceniu samego Beniteza. Skończyło się na transparentach z gróźbami karalnymi. Jednym z najważniejszych powodów, dla których Hiszpan przyjął propozycję Evertonu był wprawdzie fakt, iż rodzina Rafy wciąż mieszka w Merseyside, a on sam świetnie czuje się w Liverpoolu. Fani The Toffees postanowili mu więc przypomnieć, że wiedzą, gdzie znajduje się jego dom. Paradoksalnie okazało się, że ów transparent powiesili pod błędnym adresem.

Głosy sprzeciwu pojawiły się także pod samym Goodison Park:

High risk, low reward

Anfield i Goodison Park dzieli mniej niż kilometr. Wyjazd na derby Merseyside to zaledwie spacer przez Stanley Park dla fanów Liverpoolu i Evertonu. Dzieje obu klubów są ze sobą nierozłącznie splecione. W końcu to The Toffees byli pierwszymi gospodarzami na obecnym stadionie The Reds. Jamie Carragher to fan rywala zza miedzy, a Steven Gerrard ma w rodzinnym albumie zdjęcie w niebieskiej koszulce dzięki wujkowi zza barykady. Można, a nawet trzeba potępiać plemienne zachowania kibiców. Warto jednak zastanowić się nad sensem zatrudnienia Hiszpana. Zarówno on, jak i sam klub mają naprawdę wiele do stracenia. Potencjalny zysk wydaje się niewspółmierny do ryzyka. Trudno bowiem wierzyć, że Rafa Benitez wyniesie Everton na sam szczyt, a chyba tylko w takim wypadku jego „winy” zostałyby mu wybaczone. Były menedżer Liverpoolu wypadł z europejskiego futbolu po przygodzie w Chinach. Jego styl niezbyt koresponduje z tym, czego oczekują fani. Zimny, wyrachowany i defensywny futbol pasuje bardziej do biednego Newcastle walczącego o utrzymanie. Bywalcy Goodison zdążyli się już prz