Niedawno zakończona kampania przyniosła nam wiele pozytywnych i pamiętnych momentów. Ale są też chwile, o których niektórzy raczej będą chcieli szybko zapomnieć. Przed Wami najwięksi przegrani sezonu 20/21.

Zestawienie nie obejmuje konkretnych zawodników, ponieważ ci często łapią się pod rozczarowujący sezon całego klubu. Kolejność przegrywów losowa.

Southampton

Gdy w 10. kolejce sezonu 19/20 Southampton dostawało dziewiątkę od Leicester, mogliśmy powoli przypuszczać, że Ralph Hasenhuttl opuści St Mary’s Stadium, tuż za nim sami Święci, a na Euro 2020 Jan Bednarek pojedzie jako przedstawiciel Polonii z Championship. Jednak władze Southampton zaufały Austriakowi, nawet pomimo kolejnych kilku porażek. Koniec końców, 0:9 posłużyło So’ton jako twardy reset. Klub dźwignął się z przedostatniego miejsca w tabeli na 11. Zostali jedną z najlepszych drużyn po wznowieniu rozgrywek w czerwcu. Danny Ings do końca walczył o koronę króla strzelców. W sezonie 20/21 mogli wchodzić z nadziejami kolejnego kroku. Z myślą o walce o pierwszą dziesiątkę, a nawet miejsca dające europejskie puchary.

I początek to sugerował. Pamiętamy słynne STOP THE COUNT, kiedy Święci byli liderami ligi pierwszy raz od 32 lat, nawet na te kilkanaście godzin. Później jeszcze się trzymali górnych lokat, łapiąc po drodze zwycięstwa, choćby z Liverpoolem na Anfield czy wyeliminowanie Arsenalu z Pucharu Anglii. Jednak potem wleciała czarna seria. 8 meczów bez zwycięstwa w Premier League przyozdobione wisienką w postaci, a jakże, kolejnego 0:9. Niedługo później kolejne porażki przerywane były tylko pojedynczymi punktami.

Świętych bolało wszystko. Wąska kadra, liczne kontuzje, kruche zdrowie największej gwiazdy, jak i po prostu brak formy kolejnych nazwisk. Alex McCarthy, Jan Bednarek, lwia część ofensywy. Najbardziej boli mieszany sezon Polaka. Na początku mogliśmy spekulować, że to może być ten sezon, gdzie 25-latek w końcu udowodni, że jest gotowy na kolejny krok. Ale mecz z Chelsea, Newcastle czy przede wszystkim z Manchesterem United szybko ostudziły nasze zapały. Pozostaje liczyć na to, że 15. pozycja Świętych to tylko wypadek przy pracy, a w nowy sezon, z odpowiednimi wzmocnieniami, wejdą z buta.

Wolves

Jest kilka drużyn w Premier League, których dyspozycja zależy od formy lub samej obecności konkretnego piłkarza. I jednym z flagowych przykładów jest Wolverhampton Wanderers. Dwa sezonu z rzędu w pierwszej siódemce ligi. Jako beniaminek Liga Europy, w drugim sezonie brakło do powtórki niewiele. Zatem mogliśmy zakładać, że Wolves znów będą walczyć o europejskie puchary, a może i nawet Top 6. Zaliczą taki sezon, jak ku zdziwieniu wszystkich zaliczył West Ham. I były ku temu szanse. W 9. kolejce trzymali się blisko czołówki. Aż do feralnego meczu z Arsenalem, który zmienił bieg sezonu Wilków o 180 stopni.

Raul Jimenez przez pęknięcie czaszki wypadł do końca sezonu. Na szczęście ma on szansę na grę w przyszłej kampanii, co jest wspaniałą informacją. W końcu mógł skończyć jak Ryan Mason, nie wracając już na boisko. Brak Meksykanina uwypuklił, jak bardzo na Molineaux są od niego uzależnieni. Już sam fakt, że nie miał on pełnoprawnego zmiennika, było błędem. Fabio Silva to melodia dalekiej przyszłości, więc nie dziwota, że nie podołał wypełnieniu butów Jimeneza. Sprowadzony zimą Willian Jose również szału nie zrobił. Wiesz, że jest źle, kiedy w niektórych meczach wolisz wystawić Adamę Traorę na „9”, niż któregoś z wymienionych snajperów.

Ale nie tylko brak Jimeneza zawiódł. Na transferze Matta Doherty’ego obie strony wyszły jak Zabłocki na mydle. W Tottenhamie Irlandczyk zawiódł, a zastępujący go w Wolves Nelson Semedo chyba dalej czuł skutki karuzeli ze spotkania z Bayernem. Do tego Willy Boly. To na reprezentancie Wybrzeża Kości Słoniowej polega cała siła defensywy Wilków, która jest (a może raczej była) ich wizytówką. Przez jego problemy zdrowotne i brak zmienników Nuno Espirito Santo kombinował z czwórką w obronie, co kompletnie nie wypaliło. Kolejne uroki wąskiej kadry i pięknego, ale trudnego do zrealizowania planu, jakoby zmiennikami pierwszego składu mieli być piłkarze U-23, spaliły na panewce. Tym samym, możemy się obawiać, że Bruno Lage będzie miał problem z przestawieniem obrony na typową czteroosobową.

No i koniec końców, Wolves po prostu topornie się oglądało. Może to też kwestia tego, że prócz Pedro Neto mało kto był w jakiejkolwiek formie, nie mówiąc o tej z poprzedniego sezonu. Wspomniany wyżej Adama w ciągu ostatnich 3 sezonów zaliczył niezły rollercoaster.

Transfery i ich liczne niewypały

Niedawno ukazało się u nas podsumowanie najgorszych transferów ostatniego letniego okienka. Pozostawiło ono mieszane opinie. Niemniej, nie zmienia ono faktu, że przedsezonowe transfery w dużej mierze zawiodły nasze oczekiwania. Niektórzy mieli lepsze momenty w sezonie, ale dalej nie zmienia to faktu, że taki Kai Havertz czy Timo Werner, którymi się ekscytowaliśmy przed kampanią 20/21, po prostu pozostawili lekki bądź większy niesmak. Oczekiwaliśmy od nich znacznie więcej. To, że mieli lepsze dwa miesiące, nie zmienia faktu, że przez resztę sezonu częściej wypowiadano się o nich negatywnie.

Nie wspominając już o takich nazwiskach jak Hakim Ziyech, Matt Doherty czy Rhian Brewster, którzy kompletnie nie zaistnieli w swoich nowych klubach. Pozostaje liczyć na to, że tego lata większość zmian klubowych po prostu zatrybi szybciej. Ale i zeszłoroczniaki zaaklimatyzują się wreszcie do Premier League. W końcu taki Nicolas Pepe czy Tanguy Ndombele potrzebowali sezonu, aby zacząć zbierać więcej pochwał niż negatywnych opinii. Zwłaszcza, że Kai Havertz lub Thiago Alcantara pod koniec sezonu zaczęli pokazywać tego oznaki.

Sheffield United

Przed sezonem 19/20 nikt nie zakładał, że Sheffield nawet wysunie nosa poza strefę spadkową. Często w przedsezonowych przewidywaniach byli ustawiani jako czerwona latarnia ligi. Lecz ku zaskoczeniu wszystkich, zakończyli kampanię na 9. lokacie. Dlatego przed poprzednim sezonem raczej nie stawiano ich w roli kandydata do spadku, tylko drużynę środka, ewentualnie dołu tabeli.

Ale Sheffield zaliczyło syndrom drugiego sezonu. Zaczęło się od nietrafionych transferów pokroju wspomnianego Brewstera czy Aarona Ramsdale’a. Doszły liczne urazy – Jack O’Connell, John Egan, do tego Sander Berge. Po drodze kolejne nazwiska, zwłaszcza w tej i tak wyniszczonej defensywie. Nie pomagała też ofensywa. Jak chcesz się utrzymać, kiedy twoim jedynym strzelcem jest David McGoldrick, który strzela praktycznie tylko z czołówką? Irlandczyk na 8 goli ma 5 z Big Six, z którymi i tak ciężko o punkty. Z dołem tabeli skuteczność podobnie co reszta drużyny, gdzie więcej niż jednego gola miał tylko wiekowy Billy Sharp (3) i rezerwowe prawo wahadło w postaci Jaydena Bogle’a (2).

Wisienką na torcie rozczarowania i tak pozostaje zwolnienie Chrisa Wildera. Człowieka, który w Sheffield grał, a potem jako trener zaprowadził drużynę od League One, przez Championship do Premier League. Jedna z romantyczniejszych historii w ostatnich latach w angielskiej piłce. Jednego z głównych powodów, przez które kibicowano Szablom. Zwolnienie Wildera nie pomogło w utrzymaniu, a może i nie pomóc w powrocie do elity. Slavisa Jokanović to fachowiec od awansów, ale czy będzie umiał wykrzesać na Bramall Lane tyle, ile przez lata robił to jego poprzednik?

Arsenal

Najważniejsza jest stabilizacja. I taka występuje w Arsenalu, w końcu to ich drugi sezon z rzędu na 8. lokacie. Memowane 4. miejsce tak bardzo nieśmieszne parę lat temu, dziś jest spełnieniem marzeń Kanonierów.

Zawiodło wielu. Przede wszystkim Pierre-Emerick Aubameyang, który po dwóch udanych sezonach i podpisaniu nowego kontraktu miał ponownie wprowadzić Arsenal na salony. Skończył z tyloma golami co takie persony jak rezerwowy przez część sezonu Anwar El-Ghazi, środkowy pomocnik Tomas Soucek czy Christian Benteke, który odżył dopiero pod koniec kampanii. Do tego dochodziły wpadki jak samobój z Burnley czy po prostu regularne słabe występy. Bronić go możemy występami na skrzydle, bo strzelać zaczął głównie w drugiej części sezonu, gdzie grywał częściej na „9”, ale dalej na boku, jak i szpicy, ma po 5 bramek.

Na minus kampanię zaliczyły też nowe nabytki w postaci Gabriela Magalhaesa, który potrafił momentami stracić skład na rzecz niechcianego Davida Luiza i zbytnio nie odmienił defensywy Arsenalu, czy też Williana, który pomimo udanej końcówki sezonu w Chelsea był negatywnie postrzegany podczas transferu. Niestety, obawy kibiców się tutaj sprawdziły. Średni sezon zaliczył też Thomas Partey, który pewnie żałuje, że opuścił mistrzowskie Atletico. Reprezentant Ghany początek kampanii stracił przez urazy, do tego doszedł mecz z Tottenhamem, gdzie na pewno zapamiętamy scenę, jak Mikel Arteta wpycha kontuzjowanego Parteya na murawę.

Mieszane uczucia pozostali też m.in. Bernd Leno, Hector Bellerin czy sam Arteta, w którego kibice zaczynają powoli tracić wiarę. Nie raz mieliśmy mecze, gdzie jedynym pomysłem piłkarzy Hiszpana były wrzutki, które były więcej niż nieskuteczne. Zawodziły też decyzje personalne, choćby granie Danim Ceballosem. Pierwszy mecz z Villarrealem typowo należał do Artety, który pomimo fatalnej pierwszej połowy swojego rodaka nie zdejmował. I Dani zdjął się potem sam.

Są jednak jakieś plusy. Kolejny sezon, gdzie z dobrej strony pokazuje się młodzież Arsenalu. Na tym coś można budować.

Tottenham

Ciężko wskazać większe rozczarowanie w północnym Londynie. Z jednej strony nikt Arsenalowi Top 4 nie przewidywał. Z drugiej, to samo można powiedzieć o Tottenhamie, który nierzadko w przedsezonowych przewidywaniach kończył na lokatach 5-7, czasem i niżej. No i koniec końców typy się sprawdziły.

Okienko transferowe na papierze – sukces. W praniu – 50/50. Choćby Pierre-Emile Hojbjerg pokazał się z dobrej strony, ale taki Matt Doherty… Niekoniecznie.

Niemniej, początek był obiecujący. Deklasacja taktyczna Southampton. Przejażdżka po Manchesterze United. Szli jak burza w Carabao Cup. Byliśmy pewni, że Jose Mourinho zainicjował protokół „Drugi Sezon” i coś z tego może być. Jednak Portugalczyk polega na szczelnej obronie, a tej w Spurs nie ma. Efekt? Zapobiegawcza gra przy prowadzeniu kończyła się stratami punktów. Najlepszym przykładem był chyba remis z West Hamem i gol Manuela Lanziniego.

Tottenham zaliczył niesamowity speedrun z Mourinho, skoro jego słynny trzeci sezon rozpoczęli już w połowie drugiego, a dokładniej po ledwie półtora roku. Szatnia miała być niezadowolona, Spurs nie dało się oglądać, punkty gubiono w tempie rozpędzonego Bugatti Veyrona, kompromitacja w Lidze Europy z drużyną, której trener siedział w chorwackim Sztumie. Zawodzili wszyscy prócz Kane’a. Nawet Son czy Hojbjerg mieli spadki formy, zwłaszcza zmęczeni końcówką sezonu.

Doszło do zaskakującego zwolnienia Mourinho tuż przed finałem Pucharu Ligi. Głupota, patrząc na to, że Portugalczyk potrafi wygrywać trofea i była okazja, by coś dołożyć do pustej od 2008 roku gablotki. Ale Daniel Levy, który i tak chciał pożegnać Portugalczyka, postanowił przyoszczędzić na bonusach za ewentualne trofeum i miejsce w europejskich pucharach. Pucharach, które wywalczono rzutem na taśmę dzięki Garethowi Bale’woi. Na dodatek to ledwie Liga Konferencji. Tyle i aż tyle.

Ofensywa Manchesteru City

Z jednej strony, dziwne jest klasyfikować mistrzów Anglii jako przegranych sezonu. Z drugiej strony, to mistrzostwo Manchesteru City to przede wszystkim zasługa defensywy. Ponieważ atak w sporej mierze zawodził.

Są oczywiście wyjątki, w postaci Phila Fodena, Riyada Mahreza (który też swoją drogą miał słaby początek sezonu) czy Ilkaya Gundogana, ale na pewno więcej oczekiwaliśmy od Raheema Sterlinga, Gabriela Jesusa czy nawet Sergio Aguero. Argentyńczyk na szczęście pożegnał się z klasą tym ostatnim meczem z Evertonem, bo byłoby po prostu przykro, jakby ciągłe kontuzje nie pozwoliłby mu na Last Dance w City, przy obecności kibiców. Zwłaszcza że oznaczałoby to, że pożegnaniem byłaby ta fatalna panenka z Chelsea. Na mały minus zasługuje również Kevin de Bruyne, którego początek sezonu stał pod znakiem zmarnowanych sytuacji, jednak jemu część kampanii zjadły też kontuzje.

Pod nieobecność Kuna Manchester City grał część sezonu z fałszywym napastnikiem. I nie mówię tu o grających na „9” Gundoganie czy Fodenie. Mowa tu o właśnie o Gabrielu Jesusie, który miał okazję pokazać, że Obywatele nie potrzebują wzmocnień po odejściu Aguero. Że Brazylijczyk jest gotowy stać się pierwszym wyborem, na co pewnie był przygotowywany w ostatnim czasie. Jednak ten po prostu zawiódł. Gdy przychodziło spotkania z poważniejszymi rywalami był niewidoczny. Na boisku średnio spędzał 70 minut, a nie miał żadnego zmiennika. Dlatego nie dziwię się plotkom, że Jesus może być częścią transferu, choćby za Harry’ego Kane’a.

Drugim wyraźnym przegranym ofensywy jest Raheem Sterling. Miał kapitalny zeszły sezon, ale kampanię 20/21 zaczął z lekkimi problemami (choć tutaj całe City tak rozpoczęło). Po udanej zimie przyszła fatalna wiosna. Sterling grał słabo, nierzadko po prostu irytował swoją niedokładnością czy marnowaniem sytuacji. W pewnym momencie stracił nawet skład. Niewątpliwie to najgorszy od 2017 roku sezon Anglika.