9 lat po The Last Dance w wykonaniu Cecha, Terry’ego, Lamparda, Cole’a i Drogby, Chelsea po raz drugi w historii wygrała Ligę Mistrzów. W obu tych historiach są pewne podobieństwa, ale jeszcze więcej różnic. Dziś trochę o rozwoju. O zmianie mentalności. O tym, że w futbolu 4 miesiące to bardzo dużo czasu. Dlaczego wczoraj, po ostatnim gwizdku, kibice Chelsea czuli się zupełnie inaczej niż w 2012 roku?

Mieli być gorsi

Chelsea lubi startować z pozycji drużyny skazanej na porażkę. W 2012 cudem trafili do finału – przecież meczami z Napoli czy Barceloną można by obsadzić 2 godziny dramatu filmowego. A w samym finale mieli zostać spłaszczeni przez walec Bayernu, który dodatkowo grał u siebie, w Monachium. Tamtą historię znamy – 120 minut rozpaczliwej obrony, nieprawdopodobne wyrównanie w ostatniej minucie, jedynym celnym strzałem z głowy. A następnie mnóstwo farta przy nietrafionym karnym Robbena i to symboliczne ostatnie kopnięcie piłki przez Drogbę.

Teraz The Blues również startowali z pozycji „underdoga”. Może nie w oczach wszystkich – zwłaszcza tych analizujących ostatnie potyczki Tuchela z Guardiolą – ale ogólna narracja była oczywista. Manchester City po fenomenalnym sezonie w końcu przełamuje klątwę. De Bruyne potwierdza klasę, Phil Foden udowadnia, że jest najlepszym młodym Anglikiem, Kun Aguero po raz ostatni w barwach City zdobywa upragnione trofeum. Wreszcie, Guardiola nie kombinuje, a udowadnia krytykom, że potrafi wygrać to trofeum bez Messiego.

Polscy widzowie może tego nie doświadczyli, ale brytyjska telewizja większość przedmeczowego studio poświęciła właśnie Obywatelom. Chelsea została potraktowana po macoszemu, może jako godny rywal, ale zwycięzca miał być jeden. Klątwa afrykańskiego szamana od Yayi Toure miała być przełamana, bo The Blues to przecież świeży projekt, i to z problemami.

Drugie i ostatnie szanse

Przygotowując się do tego spotkania, przez chwilę nawet pomyślałem: hej, tutaj nie ma takich historii jak przed innymi finałami. Nie ma wielu wartych wspomnienia zależności czy rywalizacji. Jakże się myliłem – uświadomiłem to sobie dopiero po ostatnim gwizdku. Kiedy dokładnie?

Patrząc na przytulonych do siebie Thiago Silvę i Thomasa Tuchela. Ale tym razem nie obok pucharu, jak rok temu. Bez łez smutku i słów pocieszenia. Raczej krzyczących sobie do uszu „zrobiliśmy to”. Obaj stali w podobnym miejscu, lecz jako przegrani po meczu z Bayernem w poprzednim finale Ligi Mistrzów.

Dla Tuchela to była druga szansa – otrzymana tak szybko – na pokazanie, jak bardzo PSG się myliło, zwalniając go jesienią. Dla Thiago Silvy to była druga i prawdopodobnie ostatnia szansa, by przeżyć – jak sam stwierdził – najważniejszy moment w jego piłkarskiej karierze.

Ale tych drugich i ostatnich szans było więcej w Chelsea. Marcos Alonso już dawno miał pożegnać się z grą na tym poziomie – wczoraj wzniósł trofeum za wygranie Ligi Mistrzów. Trudno było nie wspomnieć szalenie cieszącego się Jose Bosingwy w 2012 roku. Edouard Mendy – tak, ta historia obiegła internet już 1000 razy – 6 lat temu był zarejestrowany jako bezrobotny i nie myślał nawet o profesjonalnej grze w piłce, a teraz wygrał najważniejsze klubowe trofeum. Oberwie się w tym tekście także Arsenalowi. Olivier Giroud po odejściu z północnego Londynu wygrał już wszystko prócz Premier League. Ten finał to była prawdopodobnie ostatnia szansa na wygranie Ligi Mistrzów, bo po sezonie raczej pożegna się z The Blues.

Na przekór krytyce

Gdybyśmy brali pod uwagę przedsezonowe przewidywania, wzmocnienia składów – Chelsea rzeczywiście mogła być postrzegana jako kandydat do wygrania Ligi Mistrzów. Zakupy za ponad 200 milionów funtów sprawiły, że jeszcze wtedy ekipa Franka Lamparda miała narzucone dość wysokie oczekiwania. Te oczywiście dość szybko zostały zweryfikowane, a na nowe nazwiska spadła fala krytyki.

Nie można powiedzieć, że nieuzasadnionej. Timo Werner zasłużył na wszystkie komentarze dotyczące jego wykończenia. Nawet wczoraj w jego nogach mogło leżeć rozstrzygnięcie finału, gdy fatalnie zachował się w stuprocentowych sytuacjach. Jednak swój wkład w ostateczny tryumf miał – nawet po sezonie pełnym upadków i kompromitacji, to ostatecznie on cieszy się z pucharu Ligi Mistrzów. Ilu lepszych snajperów nigdy nie dostąpi tego zaszczytu?

Christianowi Pulisicowi dostawało się także od kibiców Chelsea, gdy dobre momenty gry przeplatał wizytami w gabinetach fizjoterapeuty lub bezsensownym szwendaniem się po boisku. Zadawano sobie pytanie, czy jego 60-milionowy transfer 2 lata temu naprawdę był potrzebny, czy nawet taki fachowiec jak Tuchel zdoła coś z niego wyciągnąć. To nie był jego idealny sezon, ale w elitarnych rozgrywkach udowodnił swoją przydatność. Po meczu celebrował w bluzie kadry USA. Jak sam mówi, to znak dla dzieciaków jego kraju, że nawet jak na piłkę nożną mówisz „soccer”, możesz być w nią najlepszy na świecie.

Ben Chilwell mógł nawet nie trafić na Stamford Bridge. Być może, gdyby nie upór i wiara Lamparda w jego umiejętności, na lewym wahadle biegałby Sergio Reguilon. A kibice przez cały sezon nie kwestionowaliby 50 milionów wydanych na byłego piłkarza Leicester. Anglik także zdjął nieco presji ze swojej osoby i pokazał, że był wart tych pieniędzy.

O tych, którzy ten finał rozstrzygnęli

Ile razy słyszeliśmy wczoraj podczas transmisji „synek Lamparda”, ile razy czytaliśmy to na Twitterze przez ostatni rok? Ile razy deprecjonowany był w zeszłym sezonie i na początku tego Mason Mount? Mówiono, że to nie jest półka takich talentów jak Grealish, Maddison, Foden czy Greenwood. Mówiono, że straci skład po przyjściu Ziyecha i Havertza. Chłopak został najlepszym piłkarzem sezonu w Chelsea, strzelił Realowi bramkę w półfinale, a w finale zaliczył asystę marzeń. Zasłużył na wszelkie słowa uznania.

I wreszcie Kai Havertz, który ma za sobą najcięższy sezon w jakże krótkiej karierze. 21-latek przyjechał do obcego kraju, do dużo bardziej fizycznej ligi, do klubu gdzie z początku nie miano na niego pomysłu. Przytrafił mu się ciężko przebyta choroba spowodowana COVID-19, przytrafiły się drobne kontuzje. Krytyka spadała na jego barki, ponoć przechodził obok meczów i nie dawał nic od siebie. A wszystko to podlane sosem z ceny – 76 milionów funtów. W finale Ligi Mistrzów jednak strzelił jedynego gola i zaliczył fantastyczny mecz. Po meczu dziennikarz spytał go, czy uważa że już spłacił tę ogromną kwotę tym zwycięskim golem. I ciężko o lepszą odpowiedź dla krytyków niż jego „I don’t give a fuck, we won fucking Champions League”.

Legendy powstają teraz

Fani Chelsea długo czekali na piłkarzy, o których można śmiało powiedzieć: to są legendy, jakimi byli Lampard, Drogba, Terry. Być może Eden Hazard zbliżył się do tego zacnego grona, ale zawsze brakowało tego najważniejszego trofeum zdobytego w barwach The Blues. Brakowało takiego legendarnego meczu, czegoś co naprawdę zapisze tych piłkarzy w historii Chelsea.

Od kogo zacząć? Może od N’Golo Kante, który w ostatnich 6 latach przeszedł drogę, która nadaje się na filmową historię. Pomińmy już jego skromność, wieczny uśmiech i czystą ludzką sympatię. Francuz udowodnił, że jest najlepszym defensywnym pomocnikiem świata. Najpierw w pojedynkę neutralizując trio Modrić-Kroos-Casemiro, a wczoraj pokrywając całą powierzchnię boiska na Estadio Do Dragao. Jego 100% udanych odbiorów i wygranych pojedynków (bez chociażby jednego faulu) w finale Ligi Mistrzów przejdą do legendy.

Cesar Azpilicueta przed wczorajszym sukcesem, mimo niewątpliwego przywiązania do barw, nie był stawiany na równi z Terrym czy Lampardem w hierarchii kapitanów Chelsea. Finał z City był idealnym momentem na przypieczętowanie statusu, by spokojnie mówić o nim Captain, Leader, Legend, tak jak niegdyś o Terrym.

Cobham boys. Akademia, w którą tyle środków wpompował Roman Abramovich, nareszcie przyniosła rezultaty. W dużej mierze dzięki Lampardowi i zakazowi transferowemu, ale liczy się efekt końcowy. Chelsea wygrała Ligę Mistrzów przy ogromnym udziale wychowanków – Mounta, Reece’a Jamesa, Christensena, a przecież swoje cegiełki dołożyli rezerwowi Hudson-Odoi, Tammy Abraham i Billy Gilmour. Dwaj pierwsi już tworzą swoją legendę, a wczorajsza noc w Porto tylko przyspieszyła ten proces.

Na własnych warunkach

Ta drużyna to zupełnie inny zespół niż ten z 2012 roku. Przebieg fazy pucharowej i finału Ligi Mistrzów też był całkowicie inny, przez co całe to zwycięstwo smakuje inaczej. Czy lepiej? Nie wiem.

W tych spotkaniach było mniej emocji. Mniej stresu, mniej obgryzania paznokci, serce nie przyspieszało jak szalone, gdy rywale mieli piłkę. Chelsea, w przeciwieństwie do poprzedniego tryumfu w Lidze Mistrzów, wygrała na własnych warunkach. Na dokładną analizę taktyczną przyjdzie jeszcze czas na naszej stronie, ale nawet „test oka” pozwalał jasno określić: wczoraj wygrała drużyna lepsza.

Bardziej skoncentrowana, z konkretnym planem na wykorzystanie kontrataków środkiem pola, na wykorzystanie przestrzeni zostawianych za bocznymi obrońcami i duetem Dias-Stones. Nie było respektu przed rywalem, czekania na to co zrobią piłkarze uznawani za lepszych technicznie, prowadzonych przez geniusza Guardiolę, który po prostu MUSIAŁ w końcu wygrać Ligę Mistrzów. Nie, Chelsea chciała grać w piłkę, Tuchel chciał pokazać, jak można wygrać na własnych warunkach najważniejsze trofeum, mimo bycia uznawanym za słabszą drużynę.

Początek wielkiej drużyny? Bardzo możliwe

Jest jeszcze jeden powód, dla którego to zwycięstwo smakuje inaczej. Nie czuję, jakby to był ostatni akord tej pięknej pieśni. Nie czuję, jakby coś się kończyło, jak w momencie tego finalnego kopnięcia piłki przez Drogbę. Wtedy łzy szczęścia były jednocześnie łzami ulgi – legendom udało się zdobyć świętego Graala w tym ostatnim możliwym momencie. Tamta drużyna była skazana na przebudowę, rozkopanie do fundamentów i budowanie od nowa. Czuć było, że to już koniec.

Teraz tak nie jest. Prócz kilku wyjątków, takich jak Thiago Silva, Marcos Alonso czy Giroud, ta drużyna dopiero zaczyna wspólną podróż po trofea. Przecież liderami tej ekipy są zawodnicy w optymalnym wieku, jak Kante, Jorginho, Rudiger czy Azpilicueta. A z nimi rolę liderów zaczynają przejmować piłkarze, dla których to początek kariery: Mount, Havertz, James, Chilwell, Pulisic. Ta drużyna wygrała najważniejsze trofeum na początku swojej drogi, wyprzedziła kilkuletni plan, z myślą o którym była budowana.

Gdyby ktoś mi powiedział w grudniu czy styczniu, że 30 maja będę pisał tekst o zdecydowanym, spokojnym zwycięstwie Chelsea w finale Ligi Mistrzów, uznałbym go za szaleńca. W tym szalonym sezonie, gdy po grudniowej porażce z Arsenalem czy po zwolnieniu Franka Lamparda, nie miało wydarzyć się nic wielkiego w życiu kibica The Blues, oni bez kompleksów wygrywają Ligę Mistrzów. Futbol jest okrutny, ale czasem też piękny. Po tym wszystkim muszę się zgodzić z Kevinem Garnettem, który niegdyś krzyczał „Anything is possible”.