Franciszek Smuda, prowadząc Górnik Łęczna, przed rozgrywkami 16/17 zapowiedział, że „drużyna będzie walczyć o spadek”. Następnie rzeczywiście spadła. Podobną deklarację przed tegorocznym sezonem mógł wygłosić Slaven Bilic. Szanse West Bromu na utrzymanie się w angielskiej elicie były nikłe. Nawet przyjście wybitnego strażaka w postaci Sama Allardyce’a nie pomogło ekipie z The Hawthorns zapewnić sobie bytu na następną kampanię. Kadra, w której podstawowymi wyborami są tacy gracze jak Kyle Bartley, Romaine Sawyers, Matt Phillips czy Callum Robinson, to po prostu za mało na Premier League.  Ale wśród zawodników The Baggies jest jeden piłkarz, który wyrasta ponad przeciętność. Brazylijski czarodziej, który nieraz wnosił trochę polotu do gry swojej drużyny. Matheus Pereira, w porównaniu do kolegów, nie musi zaprzątać sobie głowy relegacją. On jeden na pewno w przyszłym sezonie dostanie okazję, by zagrać w Premier League. Jestem tego pewien.

Brazylijski paszport, portugalskie szlify

Podróż, jaką przebył Matheus Pereira aby znaleźć się w obecnym miejscu, zaczęła się w Governador Valadares, około 200 km od bardziej znanego Belo Horizonte. Ojciec piłkarza – Alexander był zagorzałym kibicem, pochodzącego stamtąd, jednego z najlepszych brazylijskich klubów – Atletico Mineiro. Zresztą jego dziadek – Urbano przez kilkanaście sezonów pracował tam jako kitman i masażysta. Dlatego też Matheus był z ekipą Galo niezwykle związany emocjonalnie. Kilkanaście lat później, gdy strzelił swojego debiutanckiego gola w barwach Sportingu Lizbona, wykonał identyczną cieszynkę jak legenda Atletico i reprezenatcji Canarinhos – Reinaldo.

Ofensywny pomocnik większość swojego dzieciństwa spędził jednak w Portugalii. Pod koniec poprzedniego tysiąclecia Brazylię nawiedził opłakany w skutkach potężny kryzys finansowy. W związku z zaistniałą sytuacją wielu obywateli zostało zmuszonych do szukania lepszego życia poza granicami ojczyzny. Nie inaczej było w przypadku rodziny piłkarza, która zakotwiczyła na obrzeżach Lizbony. I to tam wówczas 12-letni Pereira zaczął swoją profesjonalną przygodę z futbolem, wybierając się na treningi w ekipie CF Trafaria.

Jednym z trenerów, którzy się wtedy nim opiekowali był Jose Meireles. Portugalczyk jednocześnie pełnił funkcję skauta w Sportingu i to właśnie on jako pierwszy dostrzegł drzemiący w chłopaku ogromny potencjał. Przekonał szefów klubowej akademii, aby te zabrały młodego zawodnika pod swoje skrzydła. Tak o tym wszystkim opowiadał dla lokalnej gazety Record.

Od razu zauważyłem, że jestem świadkiem czegoś niezwykłego. Imponował wszelakimi atrybutami. Pojawił się tam [w Trafarii] z parą butów, które były na niego o kilka rozmiarów za duże. Ale zawsze wierzył w siebie i udało mu się osiągnąć sukces.

Bez szansy w Sportingu

W barwach Lwów Pereira po kolei przechodził kolejne młodzieżowe szczeble piłkarskiego okrzesania. W styczniu 2015 roku, będąc w drużynie U-19, dostał szansę debiutu w drugim zespole. Od tego momentu regularnie zaczął występować na zapleczu Sportingu, jednak zrobienie kolejnego milowego kroku w karierze jeszcze trochę mu zajęło. Dopiero w październiku 2016 roku po raz pierwszy zagrał w seniorskiej drużynie w zremisowanym spotkaniu z Besiktasem (1:1) w ramach rozgrywek Ligi Europy. Na pierwsze trafienie nie musiał czekać długo, bo w następnej kolejce fazy grupowej wcisnął dwójkę do sieci albańskiego KF Skënderbeu.

W międzyczasie Matheus wywołał jeszcze mały skandal w klubie. Przez długi czas zawodnik nie mógł dojść do porozumienia z władzami Sportingu odnośnie nowej umowy. Narastający konflikt pomiędzy stronami spowodował, że szefowie ekipy z Lizbony uzgodnili transfer zawodnika do AS Monaco. Piastujący wówczas stanowisko szkoleniowca drużyny z Księstwa Leonardo Jardim był wielkim orędownikiem jego talentu i widział w nim istotny element w swojej talii. Gdy wszystko wydawało się już uzgodnione, cała transakcja wysypała się na ostatniej prostej, a Pereira parafował nową umowę.

Te pozytywne czynniki, jak podpisany kontrakt, debiut, pierwsze trafienia, nie przełożyły się na oczekiwany przełom. Jorge Jesus nie miał do niego zaufania i przez dwie kampanie Brazylijczyk zagrał w lidze raptem 15 spotkań, non stop balansując między pierwszą drużyną, a rezerwami. Latem 2017 roku po rozmowach w klubie udał się na wypożyczenie. Pomimo sporego zainteresowania ze strony Santosu, ostatecznie wylądował w ekipie GD Chaves.

Tam otrzymał prawdziwą szansę pokazania się w większym wymiarze w najwyższej klasie rozgrywkowej. I choć zaliczył dość cichy początek rozgrywek, rozkręcał się z kolejki na kolejkę. W sumie w 30 występach zaliczył 8 goli oraz 5 asyst, a Chaves skończyło rozgrywki ekstraklasy na 6 miejscu. Perriera mógł wrócić do macierzystego klubu z podniesioną głową. Rok później Chaves spadło z ligi. Pereira effect? Bardzo możliwe.

Norymberski przystanek

Świetny rok okazał się jednak niewystarczający. Latem 2018 roku na stanowisku opiekuna Sportingu doszło do zmiany. Zespół objął Joao Peseiro i choć stawiał on w okresie przygotowawczym na Matheusa, to, gdy doszło do pierwszego meczu o stawkę, ten znów został pominięty. Pereira swoją frustrację w związku z całą tą sytuacją wylał na Twitterze, a drużyna z biało-zielonej części stolicy Portugalii oddała go na sezon do Bundesligi, konkretniej do Norymbergi. Przejście do zagranicznej ligi nie było dla Brazylijczyka niczym łatwym. Proces aklimatyzacji przebiegał powolnie, a intensywność gry i fizyczność w Niemczech trochę go przerastała. Jesienią głównie nie podnosił się z ławki rezerwowych.

Jednak ta przygoda miała dla obecnego gracza West Bromwich akcent, który w znaczący sposób wpłynął na jego karierę. Jedną z osób pracujących w klubie był Nate Weiss. Amerykanin piastował stanowisko trenera pierwszej drużyny, który indywidualnie współpracował z zawodnikami, aby jak najmocniej przekuć ich potencjał w umiejętności. W dodatku, jako jeden z niewielu, świetnie mówił po portugalsku. Między nim, a Pereirą stworzyła się wyjątkowa więź.

Weiss wziął 22-latka pod swoje skrzydła, pomógł mu się przystosować do nowego zespołu i innej kultury. Ale przede wszystkim dotarł do niego piłkarsko, dzięki czemu wraz z upływem czasu Pereira coraz lepiej radził sobie w niemieckiej ekstraklasie.

Byłem z Matheusem 24 godziny na dobę, 7 dni w tygodniu. Wszystko po to, aby upewnić się, że rozumie dokładnie, co się dzieje i żeby czuł się tutaj komfortowo. Spędziliśmy razem absurdalną ilość czasu. Był dla mnie jak syn, ponieważ wiedział, że nie jestem autorytetem. Moim pierwszorzędnym zadaniem było pomóc mu się rozwinąć.

Tytan pracy

Zadanie Amerykanina, żeby wydobyć z zawodnika to co ma najlepszego do zaoferowania, było jednak niezwykle ułatwione. Matheus Pereira należy do zawodników uwielbiających ciężką, mozolną pracę nad szlifowaniem swoich umiejętności. Weiss w zeszłym roku podkreślał w rozmowie dla Sky Sports, że sama etyka pracy i jego profesjonalizm były nienaganne i pomogły mu odnieść sukces. Brazylijczyk w znaczącym stopniu wpłynął też na samego trenera.

Matheus zmienił kompletnie moją filozofię, jeśli chodzi o trening indywidualny. Podróżowałem po całym świecie, pracując z różnymi typami piłkarzy, ale tutaj miałem styczność z graczem, który ma tak wybitną technikę, jakiej nigdy wcześniej nie widziałem. Jak mam mu powiedzieć w jaki sposób ma strzelać? Albo jak powinien podawać lub dryblować? To, co robi, jest tak bardzo naturalne.

Trener 1. FC Nürnberg przez dłuższy okres szukał przyczyny, która nie pozwalała ofensywnemu graczowi szerzej zaistnieć w europejskim futbolu. Razem ze sztabem swoją uwagę skupili na wchodzeniu Pereiry w pole karne i próbie znalezienia takiego miejsca, które umożliwiałoby mu, jak najczęstsze oddawanie strzałów na bramkę. Kiedy w końcu znaleźli rozwiązanie i wraz z odpowiednimi ćwiczeniami przedstawili je wówczas 23-letniemu zawodnikowi, wręcz nie można go było oderwać od boiska treningowego.

On po prostu nabrał obsesji na punkcie tego rozwiązania. Każdego dnia chciał je trenować. Praca, którą włożył, była niesamowita. Pracował nad nim nieustannie, przecinając skraj pola karnego z prawej strony i strzelając w sam róg wewnętrzną stroną lewej stopy. Po prostu chciał to robić cały czas.

I zstąpił czarodziej na angielską ziemię

Wysiłek włożony w swój piłkarski rozwój przyniósł efekty pod koniec sezonu. Jego liczby przekładały się bezpośrednio na punkty zespołu, dzięki czemu przedłużał szansę na utrzymanie. I choć Norymberga spadła z Bundesligi, nazwisko Pereira w ostatnich kolejkach przewijało się w mediach niejednokrotnie i wywoływało tylko pozytywne reakcje. Wysoka forma sprawiła, że przez niemieckie media zaczął być przyrównywany do Mohameda Salaha. Podobnie jak Egipcjanin był niewiarygodnie szybki i świetnie panował nad piłką, mając ten słynny „klej” w lewej nodze.

Ale podobieństw nasuwało się więcej. Matheus uwielbiał próbować trudnych, niekonwencjonalnych zagrań jak również wdawać się w pojedynki jeden-na-jednego z obrońcami przeciwnika. Dodając do tego element nad którym tak pracował, to musiało w końcu odpalić. I tak się stało. Po 3-meczowym zawieszeniu za czerwoną kartkę, Pereira maczał palce przy bramkach w 4 z 5 kolejnych meczów Norymbergi. Trafiał z Augsburgiem, Stuttgartem i Bayernem. Szczególnie to z ekipą z Monachium miało wyjątkowy smaczek (trener Weiss pozdrawia).

Magia, jaką pokazał na koniec rozgrywek, znów nie dała mu przepustki do zaistnienia w Sportingu. Brazylijczyk ponownie musiał sobie szukać miejsca poza lizbońską ekipą. W sierpniu z odsieczą przyszedł Slaven Bilic. Chorwat pojawił się klubie po nieudanych play-offach z misją wprowadzenia zespołu z powrotem do Premier League. Ku temu potrzebna była solidna przebudowa kadry. Jednym z jej elementów miał być właśnie Pereira, który znajdował się niezwykle wysoko na jego liście życzeń. Tym samym Brazylijczyk zawitał na Wyspach.

Serbskiemu szkoleniowcowi i jego sztabowi wystarczył jeden mecz na internetowej platformie skautingowej Wyscout, aby przekonać się o talencie Matheusa. Tak samo, jak wystarczyła im jedna sesja treningowa, żeby stwierdzić, że nie pomylili się, co do jego osoby.

Widziałem gracza [Pereirę], który miał nie tylko umiejętności brazylijskie i portugalskie, ale także charakter, fizyczność, determinację i osobowość. Dlatego tak bardzo go chcieliśmy. – tak Bilic opisywał swojego nowego gracza.

Nie taka Championship straszna, jak ją malują

Jedyny dylemat pojawił się w przypadku dobrania dla niego odpowiedniej pozycji. W Niemczech Pereira często nie miał jednej przypisanej roli. Raz grał na którymś ze skrzydeł, raz jako dziesiątka. Były menedżer West Hamu postawił na stałe ustawiać go jako ofensywnego pomocnika. Dodając do tego nieobliczalnego Dianganę, niezwykle bezpośredniego w swoich atakch Matta Phillipsa, świetnie czytającego przestrzeń Hala Robsona-Kanu czy dorzucającego co jakiś czas bramkę Charliego Austina dostaliśmy mieszankę, która zaprowadziła drużynę z The Hawtorns z powrotem do Premier League.

Brazylijczyk niemal z miejsca stał się gwiazdą Championship. Okres przepracowany w Niemczach oraz styczność z podobnymi ligowymi wymaganiami co w Szóstej Lidze Europy, pozwoliła mu wskoczyć w buty lidera drużyny od pierwszych kolejek. Czarował nie tylko kibiców z The Hawtorns, ale przede wszystkim obrońców rywali. W Anglii również zaczęli go przyrównywać do Salaha i absolutnie na to zasługiwał. Do 21 kolejki na palcach jednej ręki można było policzyć mecze bez jego udziału przy bramkach drużyny. Na szczególne wyróżnienie zasługuje fenomenalny występ ze Swansea, gdzie popisał się trafieniem i aż 3 asystami.




Co prawda potem przyszła dłuższa zniżka formy, ale zarówno na krótko przed lockdownem, jak i po wznowieniu rozgrywek, Pereira znów był kluczową postacią zespołu. Brazylijczyk zakończył sezon z 8 golami i 20 ostatnimi podaniami, po drodze ponownie popisując się hat-trickiem asyst w starciu z Hull City. I całkowicie zasłużenie, po zakończonej bezpośrednim awansem kampanii, otrzymał w klubie tytuł piłkarza roku.

Trudny przeskok na poziom Premier League

Latem nie było mowy, aby West Bromwich nie wykupiło z Portugalii Matheusa. Kwota, jaką poprzedniego roku The Baggies ustaliły ze Sportingiem, wyniosła zaledwie 8,25 mln funtów. Po takich rozgrywkach w jego wykonaniu ta cena wydawała się śmieszna niska. Jeszcze przed rozpoczęciem przygotowań Pereira parafował 4-letnią umowę z klubem z hrabstwa West Midlands. W związku z tym nałożono na niego bagaż oczekiwań.

Znajomość środowiska i schematów taktycznych okazały się być niewystarczające, aby pozwolić mu z przytupem przywitać się z najwyższym poziomem rozgrywkowym. Choć w drugiej kolejce Pereira pokazał część swojej magii. The Baggies, co prawda przegrali z Evertonem 2:5, a show swoim hat-trickiem skradł Calvert-Lewin, ale Brazylijczyk zaliczył asystę przy otwierającym wynik golu Diangany, a później sam dołożył cudowne trafienie z rzutu wolnego na początku drugiej połowy.

W następnym meczu dorzucił jeszcze ostatnie podanie przy bramce Robinsona w zremisowanej potyczce z Chelsea (3:3), ale później przyszły momenty lekkiego zwątpienia. Brazylijski magik kolejny raz w swojej karierze miewał wahania formy i często zawodził. Na jego obronę można powiedzieć, że zjazd dyspozycji zaliczyła cała drużyna. Tu po prostu wychodziła słabiutka kadra. Bilic, szukając momentami ekstremalnych rozwiązań, w pewnym momencie odstawił go nawet od meczowego składu. W połowie grudnia władze klubu straciły wairę w szkoleniowca i pozbawiły go roboty. Misja utrzymania zespołu w elicie powierzona została specjaliście od tego typu przypadków – Samowi Allardyce’owi.

Big Sam znaczy nowe rozdanie

Przybycie Big Sama na The Hawtorns wlało, choć nie od razu, trochę nadziei w serca piłkarzy i kibiców. Nadziei, że ten nieuchronny los da się jednak odwrócić. Brazylijczyk przy angielskim menedżerze znów stał się główną postacią osi ataku West Bromu, dając swoimi trafieniami istotne punkty choćby w starciach z Wolves czy Fuhlam. Ale na najwyższe loty wzbił się dopiero w końcówce sezonu. Zdecydowanie złapał luz w swojej grze i podobnie jak w Norymberdze przedłużał szansę na utrzymanie. Znów objawił się jako wyśmienity drybler, nie bojący się zakładać siatek kryjącym go rywalom. Szarża z Arsenalem tylko to uwiarygodniła. Co rusz dorzucał ciasteczka czy to na głowę, czy to nogę swoich kolegów. A jego technika (i trochę szczęścia) pozwoliły mu zdobyć gola nawet z rzutu rożnego.

Na szczególne wyróżnienie zasługuje jego występ na Stamford Bridge przeciwko Chelsea. W niebieskiej części Londynu Matheus Pereira zaliczył 2 bramki i 2 asysty. Tylko jakiej urody były to cyferki. Pierwszy gol – wykończony świetny kontratak The Baggies lobem nad bezradnym Mendym. Drugie trafienie, uderzenie przy skręcie tułowia sprzed pola karnego. Wszyscy myśleli, że pośle piłkę przy długim słupku, ale on strzelił przy krótkim. Pierwsza asysta – przegląd pola i podanie do niepilnowanego i wbiegającego w pole karne Diagne. Jednym słowem – elitarny występ.

11 trafień i 6 ostatnich podań to wynik co najmniej świetny, jak na pierwszą kampanię na poziomie elity. Jego statystyka xG wynosi 6,95, co oznacza, że strzelił o 4 więcej niż w teorii powinien. Jak na klub, w którym występuje, to wynik znakomity. Na 90 minut notuje też średnio aż 2.05 kluczowych podań. Zresztą ofensywny pomocnik jest zaangażowany w aż 50 % bramek całej drużyny, co pokazuje gigantyczne uzależnienie od jego postawy. Tylko Harry Kane ma wyższy procent w całej lidze.

Co dalej?

Choć założenia w postaci uniknięcia spadku nie udało się osiągnąć, to ze swoich indywidualnych rezultatów Pereira może czuć się zadowolony. Nie da się ukryć, że gdyby nie on, West Brom spadłby znacznie wcześniej. Kto wie, może zbliżyłby się do poziomu Sheffield. Sam Allardyce ostatnio w rozmowie dla Sky Sports docenił postawę Brazylijczyka w walce o ligowy byt.

Chodziło o to, aby dowiedzieć się, czy poradzi sobie z futbolem na takim poziomie. Ale on posiada tę pewność siebie i wiarę, że potrafi sobie poradzić nawet z największymi trudnościami. Dziękuje mu za podjęcie wyzwania i taką grę. Robił wszystko, co w jego mocy, aby utrzymać nas przy życiu.

Nie mam najmniejszych wątpliwości, że Matheus Pereira latem zmieni barwy klubowe. Końcówka tegorocznych rozgrywek jednoznacznie pokazuje, że on, w porównaniu do swoich kolegów, dojeżdża do poziomu i wymagań Premier League. To jest postać, na której naprawdę miło zawiesić oko podczas spotkań angielskiej elity. West Brom, przy relegacji, nie posiada odpowiednich argumentów, by zatrzymać go w zespole.

W angielskich mediach wśród głównych zainteresowanych brazylijskim rozgrywającym wymienia się Leeds, Leicester, West Ham oraz Aston Villę. Największe szanse na ten moment daje się ekipie Lisów. Jednak tam mógłby otrzymać najmniejszą liczbę minut. W pozostałych drużynach Pereira raczej byłby pewniakiem do pierwszej jedenastki. Szczególnie, że przyszedłby w roli zastępcy którejś z gwiazd. W Leeds za Raphinhie, w Młotach za Lingarda, a w The Villans za Grealisha. Mi bardzo do gustu przypadł pomysł z drużyną Davida Moyesa. Tylko sobie wyobraźcie połączenie jego i Soucka. Jeden świetnie bije stałe fragmenty, drugi kapitalnie główkuje. I Szkot, który taką taktyką wjeżdża do Top4.

Odkładając już żarty na bok, Matheus Pereira to świetny piłkarz, znakomity technik i tytan pracy. Gdyby przyznawać nagrodę dla najlepszego piłkarza sezonu wśród spadkowiczów, byłby murowanym faworytem. Nie bacząc na to, gdzie ostatecznie wyląduje, jestem przekonany, że zrobi tam różnicę, dorzuci odpowiednie cyfry, a jego akcje zobaczymy w niejednych kompilacjach najefektowniejszych zagrań. Nie raz jeszcze westchniemy z zachwytu nad jego grą. Chłop ma ku temu potencjał, jak mało kto.