Luca D’Andrea pisał w „Istocie zła”, że nie istnieje choć jedna osoba, która nie słyszałaby o Elvisie, Nirvanie, Hendricksie czy Rolling Stonesach. Abdoulaye Doucouré to przypadek odwrotny. Nawet ludzie Liverpoolu, którzy nie interesują się Premier League, zapewne mieliby problem ze wskazaniem go na zdjęciu. Nic w tym dziwnego, nie jest gwiazdą. Bardziej szokujące jest to, jak mało uwagi poświęcamy mu my, wszyscy zakochani w futbolu.

Derbowe zwycięstwo nad Liverpoolem miało w Evertonie dwóch głównych aktorów – Jordana Pickforda i Richarlisona. U The Toffees widowisko nigdy nie jest jednak przesadnie przytłoczone przez indywidualności. Tak jak podczas poprzednich meczów tego sezonu, Abdoulaye Doucouré był raczej cichą postacią drugoplanową, na pewno nie statystą.

Idealne otwarcie spotkania, okraszone bramką brazylijskiego napastnika, zapoczątkowane było przecież przez Francuza. To on dwukrotnie wygrał walkę o pozycję i skierował piłkę do Jamesa Rodrigueza, który kilka sekund później mógł cieszyć się z asysty.

Tak mniej więcej wygląda nieco niewdzięczna rola pomocnika z jego zadaniami. Gromkie brawa spadają na gwiazdy ofensywy, które jego ciężką pracę na całym boisku muszą przekształcić w coś ekstra. Ale 28-latek nie łaknie sławy czy pochwał. Wystarczy spojrzeć na jego reakcje po golach kolegów, kiedy pierwszy biegnie do strzelca z wielkim uśmiechem. Po prostu chce dla swojego klubu jak najlepiej i wkłada w to całe serducho.

Łącznik

Marcelo Bielsa powiedział kiedyś, że gdyby miał w drużynie Leo Messiego, całą grę skoncentrowałby wokół niego. Dopóki nie ma zawodnika takiego pokroju, zespół musi grać jak równo pracująca maszyna. W Evertonie znajdą się gracze z Barceloną w CV. Yerry Mina i Andre Gomes, bo o nich mowa, są jednak minimalnie od Messiego słabsi. Dlatego zespół Carlo Ancelottiego musi funkcjonować jako kolektyw, a Abdoulaye Doucouré jest w tym wypadku spoiwem ataku i obrony. Kimś, dzięki komu obie strefy mają prawo wyglądać jak jedność.

Zresztą z całym szacunkiem dla wspomnianego Gomesa czy chociażby Toma Daviesa, a nawet Gylfiego Sigurdssona – zawodników o podobnych umiejętnościach i predyspozycjach w Premier League znajdą się dziesiątki, nawet jeśli miewają swoje przebłyski geniuszu, a kibice ich uwielbiają. Pozycja box-to-box, na jakiej gra Francuz, jest nieco trudniejsza. Dobrych piłkarzy w tym gronie jest zdecydowanie mniej, a zazwyczaj są zbyt ważni dla swoich drużyn, żeby Everton mógł bez problemów ich sprowadzić.

A jest to bardzo ważne. Gdyby nie ktoś pokroju Doucouré, połowa akcji The Toffees nie miałaby racji bytu. To on często wspiera obrońców asekuracją, sam często odzyskuje piłkę. Kiedy nie ma go pod własnym polem karnym, stara się fizycznością zdominować środek pola i zbierać tam wszystkie piłki. Dzięki dziesiątkom przebiegniętych kilometrów w tę i z powrotem ofensywa nie musi się martwić o nadmierną pracę w obronie.

Piłkarz z Wioski Liścia

W świecie Naruto istnieje organizacja o nazwie ANBU. Gdyby Abdoulaye Doucouré był jedną z postaci kultowego anime, spokojnie mógłby do niej należeć. Podobnie do jej członków, Francuz wykonuje brudną robotę w cieniu, aby jego kompani mogli skupić się na najważniejszych aspektach gry. Jego pracę widzi każdy „z wewnątrz”, a dla postronnych obserwatorów niemalże nie istnieje.

I było tak od samego początku przygody na Goodison Park. Jego transfer odbył się przecież w tym samym okienku, w którym Carlo Ancelotti sprowadził Jamesa Rodrigueza i Allana. Przy tak głośnych nazwiskach, przenosiny 28-latka z Championship wyglądały na mało ciekawy dodatek. Tymczasem jest jedną z ważniejszych postaci włoskiego menedżera — w przeciwieństwie do swoich kolegów, opuścił tylko jeden mecz ligowy w tym sezonie. I to tylko ze względu na zawieszenie za żółte kartki.

Obecność Francuza na heatmapach zajmuje zazwyczaj większość boiska, nierzadko bywa też najlepszy pod względem odbiorów, udanych wślizgów czy podań. Szczególnie widoczne było to w meczach z Leicester, Manchesterem United, Fulham czy Liverpoolem. Te konkretne statystyki świetnie pokazują, że jest bardzo ważną, centralną postacią u The Toffees.

Jeśli weźmiemy na tapet sam Everton, Abdoulaye Doucouré wypada na tle innych pomocników znakomicie. Nawet biorąc pod uwagę ogromne zaangażowanie w obronie, kreuje szanse dla swoich kolegów częściej niż wspomniani Davies czy Gomes.

Czego nie ma Abdoulaye Doucouré?

Jest w Premier League kilku mniej lub bardziej podobnych do Doucouré piłkarzy. Jako jednych z głównych kandydatów postawiłbym Scotta McTominaya czy Tomáša Součka. Czego mu brakuje, żeby być na ustach kibiców w takim stopniu jak oni, skoro zalicza więcej kontaktów z piłką, otrzymywanych i wykonywanych podań, wykreowanych szans? Ano liczb.

Niestety z tym, ze względu na system gry Evertonu, może być ciężko. W ostatnich 8 meczach tylko przy okazji gry z Newcastle ekipa Ancelottiego miała większe posiadanie piłki. Ostatnio, na Anfield, nie przekroczyli nawet 30%. Opierają się raczej na odbiorze i atakach skoncentrowanych na szybkości napastników. Dośrodkowania, z których tak często korzysta czeski pomocnik West Hamu, na Goodison Park szukają raczej świetnie grającego głową Dominica Calverta-Lewina.

Doucouré zazwyczaj bierze udział w tych akcjach, ale często jest tym, kto je rozpoczyna, nie wykańcza. Choć nie można odebrać mu zaangażowania, bo niejednokrotnie pędził za akcją i kiedy przenosiła się ona pod przeciwne pole karne, on czyhał już w okolicach szesnastki.

Nie chodzi o to, aby wystawiać Francuza na piedestał i głosić, że jest najlepszym piłkarzem ligi. Doceniajmy jednak tych, których worek z bramkami jest związany, ale potrafią odmienić obraz gry. Jeśli ktoś nie uważa, że 28-latek jest kimś takim, warto przy okazji najbliższego spotkania Evertonu skupić na obserwacji głównie jego postaci. Taka praktyka potrafi otworzyć oczy. A on na pewno zasługuje na choć 90 minut pełnej uwagi.