26 lutego miną równo dwa lata od pojawienia się Brendana Rodgersa na King Power Stadium. Od czasów legendarnego mistrzostwa w 2016 roku, w Leicester działo się dużo pozytywnych i negatywnych rzeczy, ale widać było pewną wizję. Postawiono na strategię zrównoważonego rozwoju i budowanie pozycji tej drużyny wśród angielskiej elity. Do tej pory jednak czegoś brakowało.

Lisy przez te dwa lata pod wodzą Rodgersa tylko umocniły swoją opinię powszechnie lubianych wśród postronnych kibiców. Nie bez powodu – charyzmatyczne legendy jak Vardy, Albrighton czy Morgan, młode talenty jak Barnes czy Justin, ekscytujące transfery jak Maddison czy Tielemans. A do tego przyjemna dla oka gra, stopniowo ewoluująca z kontratakującej i wyrachowanej, w nowoczesną i porywającą. Ciężko ich nie lubić.

Już w zeszłym sezonie, pierwszym pełnym pod wodzą Brendana, zrobili wielkie nadzieje. Sam menedżer okazał się wcale nie tak „deluded”, jak określali go przez lata niezadowoleni kibice Liverpoolu, notując świetne wyniki. A przynajmniej wydawały się świetne, bo Leicester przez długi czas trzymało się podium (ba, nawet przez chwilę mówiło się o walce z Liverpoolem o tryumf w lidze), gdy w poprzednich sezonach kręcili się między 8. a 12. miejscem.

„Leicester w końcu spuchnie”

Zdanie, które słyszeliśmy i czytaliśmy wielokrotnie. Najpierw podczas mistrzowskiego sezonu 2015/16. Wtedy nie spuchli i napisali historię. To samo zdanie padało także w sezonach 18/19 i 19/20. Pod wodzą Puela szło nieźle, aż przestało żreć i przyszedł czas na zmiany. Jeszcze lepiej wiodło im się w zeszłej kampanii, gdy Rodgers przez długi czas był w czubie tabeli, a Lisy grały fenomenalnie. Kolejną dwucyfrówkę goli wcisnął Jamie Vardy, asystami imponował Maddison, a tacy piłkarze jak Ndidi, Tielemans, Pereira, Soyuncu czy Chilwell byli wymieniani w gronie najlepszych na swoich pozycjach w lidze.

I spuchli. Jeszcze na 2 kolejki przed końcem sezonu, Leicester miało wszystko w swoich rękach. To Chelsea musiała modlić się o ich straty punktów, by zagwarantować sobie miejsce w TOP4. Lisy mierzyły się wówczas ze Spurs oraz Manchesterem United. Można powiedzieć, że mieli sporo pecha.

W meczu z Tottenhamem nie mogli wystąpić podstawowi obrońcy: Chilwell, Pereira, Evans oraz kluczowy dla linii pomocy James Maddison. To było przetarcie z poważnymi meczami o stawkę Jamesa Justina (który jeszcze rok wcześniej kopał piłkę w League One) oraz Luke’a Thomasa, nastolatka, który zadebiutował w tamtym sezonie z powodu plagi kontuzji bocznych obrońców. Justin strzelił wówczas samobója, a Leicester mimo miażdżącej przewagi nie było w stanie wcisnąć bramki.

Tydzień później grali mecz o wszystko. Zwycięstwo dawało temu projektowi upragnioną Ligę Mistrzów, zrealizowaną na pewno z wyprzedzeniem w stosunku do pierwotnego planu. Znów z konieczności musieli wystąpić tacy piłkarze, jak zaśniedziały Wes Morgan czy Hamza Choudhury bez rytmu meczowego, nie wspominając o młokosach Justin-Thomas na bokach obrony. Zabrakło doświadczenia? Jakości? Możliwe, że wszystkiego. Ciężko było oczekiwać, że Justin, Thomas czy Choudhury wygrają mecz o takim ciśnieniu przeciw ekipie z Pogbą, Fernandesem, Rashfordem, Maticiem i wieloma innymi doświadczonymi piłkarzami.

 

Dla wielu postronnych kibiców to była porażka Leicester. Zapewne taka opinia wywołana była nieco zawyżonymi oczekiwaniami, związanymi z dobrą postawą przez cały sezon. Jeszcze dzień przed tą porażką z Manchesterem United Brendan Rodgers mówił o celach klubu na sezon 19/20. Pierwszym z nich były finały krajowych pucharów – nie udało się, osiągnęli półfinał w Carabao oraz ćwierćfinał w FA Cup. Dwoma kolejnymi była poprawa strzelonych bramek oraz osiągnięcie europejskich pucharów. Wówczas już je osiągnęli, Liga Europy była zapewniona, a Lisy strzeliły więcej bramek niż w poprzednich sezonach.

Osiągnięcie Ligi Mistrzów w tym sezonie byłoby przełomowe. Nie zakładaliśmy tego na początku sezonu, nie mówiliśmy o tym. Patrząc na to, gdzie ten klub był w ostatnich latach, oczekiwaliśmy stopniowego progresu, krok po kroku.

I rzeczywiście, porównując budżety i ambicje takich klubów jak Manchester United i Chelsea z tymi przypisanymi do Leicester, nie można było oczekiwać Ligi Mistrzów. Byli bardzo blisko, ale czegoś zabrakło.

Traciliśmy punkty i musimy być lepsi. W następnym roku musimy poprawić naszą mentalność, żeby utrzymać równą formę.

Właśnie, mentalność.

Leicester, by być wielkie, musisz czuć się wielkie

Mentalność wydaje się kluczowa. Dosłownie kilka minut wcześniej podczas tamtej konferencji, Brendan Rodgers wskazywał na większe budżety, lepszych zawodników i większe ambicje klubów, z którymi rywalizuje o Champions League. To, czego brakowało Leicester w zeszłych 2 sezonach to mentalność. Porzucenie toku myślenia tożsamego z klubem mile zaskakującym, mniejszym od przeciwników, jest pierwszym krokiem do sukcesów.

To mentalność w pojedynkach z dużymi rywalami sprawiała, że Lisy traciły szanse na wielkie rzeczy w ostatnich latach. Wystarczy spojrzeć na mecze z BIG6 (dla przypomnienia: Arsenal, Chelsea, Liverpool, Manchester City, Manchester United, Tottenham) od zatrudnienia Brendana Rodgersa, by zauważyć pewien problem.

Od 26 lutego, czyli zatrudnienia 48-latka, do początku obecnego sezonu Leicester rozegrało 15 spotkań przeciwko BIG6 w lidze. W tym czasie wygrało zaledwie 3 razy. Dwukrotnie pokonali Arsenal Emery’ego i raz pogrążony w kryzysie Tottenham Pochettino. Zremisowali 4 razy – w tym dwa razy z Chelsea, w ostatnim meczu sezonu (granym o nic przez obie drużyny) i pierwszym meczu kampanii 19/20. Do tego ponieśli aż 8 porażek. Wśród nich była na przykład ta dotkliwa, 0-4 z Liverpoolem na własnym stadionie, gdy Lisy traciły tylko kilka punktów do uciekającego stawce pociągu Kloppa.

To właśnie ten mecz – poza ostatnimi dwoma kolejkami i porażkami o których wspomnieliśmy wcześniej – był takim zdefiniowaniem statusu Leicester. Bardzo ciekawego, perspektywicznego projektu, który nie dorósł do tych największych drużyn. Bo skoro wicelider będący w świetnej formie, podejmuje lidera i nie jest w stanie stworzyć sytuacji, dostając jednocześnie 4 bramki, nie może być nazywany kandydatem do mistrzostwa.

W sumie, od czasu zatrudnienia Rodgersa do zakończenia sezonu 19/20, Leicester zdobyło zaledwie 13 z 45 możliwych punktów przeciwko BIG6.

To ten sezon?

Co pozwala myśleć, że ten sezon będzie inny, że mentalność Leicester uległa zmianie i dojrzeli do miejsca w TOP4, a może czegoś więcej? Ich postawa w meczach przeciwko największym rywalom. W sezonie 20/21 ekipa Rodgersa rozegrała już 7 spotkań ligowych przeciwko BIG6. Wygrała 5 z nich, zremisowała raz, przegrała raz. Tak, w 7 meczach tego sezonu, Leicester wygrało z największymi klubami w Anglii więcej razy, niż w poprzednich 15 potyczkach.

Dalej zarzuca im się brak należytej jakości, bo patrząc na papierze Manchester City, United, Chelsea, Liverpool i Tottenham rzeczywiście mają bardziej doświadczony, lepszy skład. W tym sezonie jednak dojechali Ci, którzy musieli: zmiennicy i nowi piłkarze. Zeszły sezon dał ogrom doświadczenia Barnesowi i Justinowi. O tym pierwszym już grubo ponad rok temu pisaliśmy, że czekają go wielkie rzeczy – wystarczyło jedynie ogranie na najwyższym poziomie. Zmiennicy: Amartey, Praet czy Mendy w końcu nie powodują drastycznego obniżenia poziomu, gdy wchodzą do gry. Maddison stał się bardziej efektywny i nastawiony na bezpośrednie rozwiązania, niż wodotryski i sztuczki techniczne. Vardy dojrzał taktycznie u Rodgersa i wie, w jakim momencie pressować, w jakim uśpić czujność obrońców. Tielemans i Ndidi w końcu w pełni zrozumieli swoje role na boisku, doskonale się uzupełniając. Widać to było zwłaszcza w spotkaniach z Liverpoolem czy Chelsea, gdy całkowicie zdominowali pomoc przeciwników, przyprawiając ich o późniejsze koszmary.

A jednak to mentalność kolektywu wydaje się najważniejsza. Jeszcze rok temu strata bramki przez Lisy oznaczała związane nogi i problem z odpowiedzią, reakcją. Rodgers także nie mógł znaleźć odpowiedniej formacji – po kilku porażkach w 4-1-4-1 próbował z 3-4-3 i 3-5-2 w kluczowych meczach sezonu, co przyniosło jedynie zaburzenie balansu w drużynie. Teraz to się zmieniło. W efektownie wygranym 5-2 meczu z Manchesterem City, to Lisy straciły pierwsze bramkę, a odpowiedziały piorunująco. Podobnie było w zremisowanym 2-2 spotkaniu z Czerwonymi Diabłami. Najbardziej efektowne było jednak to wczorajsze zwycięstwo z Liverpoolem, gdy po golu Salaha w ciągu 6 minut wyprowadzili 3 zabójcze ciosy.

Nauczyli się odrabiać straty i wcale nie zatracili swojej mentalności. Patrząc na średnie posiadania piłki Lisów przeciwko rywalom z BIG6, na przestrzeni dwóch lat nie ulegają one zbytnim zmianom. Widać pewien trend: przeciwko Arsenalowi, Manchesterowi United i Spurs, Leicester zawsze prowadzi grę – odpowiednio 56%, 53% i 53% posiadania piłki w tych meczach. Lubią oddawać futbolówkę Chelsea, Liverpoolowi i City  – 45,4%, 43% oraz 34% posiadania. Tylko w tym sezonie, nawet gdy oddają piłkę, potrafią wygrywać. Tak, znów mogą spuchnąć, ale jak na razie nie zapowiada się taki scenariusz. W końcu Leicester myśli, gra i mierzy w cele jak największe kluby.