Wszystko wskazuje na to, że Jesse Lingard żegna się z Manchesterem United. Wychowanek miał zostać skreślony z 23-osobowej listy zawodników, zgłoszonych do rozgrywek Premier League.

Chociaż początkowo Lingard mógł liczyć na wielką sympatię kibiców United, w ostatnim czasie stał się w ich oczach piątym kołem u wozu – chcąc czy nie chcąc – zostając symbolem zmian, jakie dokonały się na Old Trafford w ostatnich latach. Ofensywny pomocnik zebrał wiele zasłużonej, ale i niezasłużonej krytyki. W ciągu półtora roku z sympatycznego, lubianego przez trybuny użytecznego zmiennika, zrobił się gość, dla którego nikt nie widzi miejsca w zespole. No i większość fanów zapewne nie będzie za nim płakać.

Warto jednak pochylić się nad jego osobą. Wymagania w klubie go przerosły, stracił „ikrę”, stanowiącą jedną z jego największych zalet, lecz nie zapominajmy, że swego czasu Lingard był promyczkiem nadziei męczących się Czerwonych Diabłów oraz specem od strzelania kluczowych goli. I ostatnie, nieudane, trudne dla niego (również poza boiskiem) miesiące nie zmienią tego, że wiele jest powodów, by sympatycy 20-krotnych mistrzów wspominali go z uśmiechem na twarzy.

Odrobina szaleństwa w United van Gaala

Wejście do pierwszego zespołu zajęło wychowankowi Manchesteru United nadspodziewanie dużo czasu. W młodzieżówkach grał z Paulem Pogbą czy Ravelem Morrisonem, lecz zanim pierwszy raz założył trykot swojego ukochanego klubu w dorosłej drużynie, odbył trzy wypożyczenia. Podczas jednego z nich, w Birmingham, zaliczył nawet debiut marzeń, strzelając cztery gole.

Pomimo tego David Moyes nie zamierzał dać mu szansy. Taką zapewnił jego następca, Louis van Gaal, dopiero po 21. urodzinach piłkarza (nic nie poszło wtedy zgodnie z planem, ale o tym za chwilę). W efekcie łatwo zapomnieć, że absolwent akademii Czerwonych Diabłów ma już 28 lat. Wielu z nas pewnie wciąż jeszcze dobrze pamięta, jak wchodził powoli do drużyny, ale wydaje się niemal niemożliwe, by zrobił postępy wymagane, by zostać na Old Trafford.

Jeśli Anglik zaliczył na St Andrews wymarzone wejście, to jego debiutancki mecz w koszulce Czerwonych Diabłów można nazwać koszmarem. Po 24. minutach premierowego spotkania Lingard opuścił murawę z poważną kontuzją kolana. Na kolejny mecz z diabełkiem na piersi musiał czekać ponad rok, zaliczając w międzyczasie kolejne wypożyczenie, do Derby County.

Wreszcie, niedługo przed ukończeniem 23 lat, w końcu dostał okazję zaistnienia w Teatrze Marzeń. Większość fanów United zapewne wspomina panowanie van Gaala jako czasy pełne nużącego futbolu oraz gry bez wyrazu i energii. W tym chłodnym, pełnym kalkulacji letargu, niedoświadczony pomocnik ofensywny wnosił ziarno szaleństwa. Nie bał się podejmować ryzyka, dorzucał trochę fantazji, odrobinę luzu, o którego nadmiar wiele osób może go posądzić. Jego pierwszy gol dla klubu zresztą idealnie to pokazał. Czerwone Diabły męczyły się z West Bromem, nie mogąc złamać defensywy The Baggies. Długo było 0:0. A wtedy on zrobił to, czego żaden kolega nie miał odwagi spróbować. Uderzył z dystansu. I wpadło. Skończyło się wygraną.

Właśnie w tym momencie zaczęła naprawdę pisać się jego historia. Tą chwilą wdarł się do serc kibiców. A potem rozsadowił się w nich wygodnie, wprowadzając ich w ekstazę, gdy pieczętował pierwszy pełny sezon w ukochanym klubie cudownym, zwycięskim golem z dystansu w finale FA Cup.

Człowiek od zadań specjalnych Mourinho

Zatrudnienie Jose Mourinho przyniosło zmianę stylu gry. Ale to pozwoliło Lingardowi jeszcze bardziej rozwinąć skrzydła. Bo to właśnie typ piłkarza, jaki uwielbia Portugalczyk. Nie jest wirtuozem, nie należy do światowej czołówki, ale zawsze odznacza się pracowitością. I dlatego nowy menedżer lubił ustawiać go za napastnikiem. Pressował, wbiegał w pole karne, by zbierać wybite lub wycofane piłki. I chociaż nie wykręcał imponujących liczb, pojawiał się często w kluczowych momentach, pokazując smykałkę do strzelania szalenie istotnych bramek.

Jesse Lingard kluczowe bramki Manchester United

Na powyższej grafice znajdziecie najważniejsze trafienia Anglika z diabełkiem na piersi. Tylko te, które miały kluczowe znaczenie dla końcowych wyników spotkań. Stanowią one ponad jedną czwartą jego wszystkich bramek dla United!

Tak wyglądał jego najlepszy czas. Lingard wcale nie wykręcał w United szalonych cyferek, ale zawsze pojawiał się wtedy, gdy potrzeba było jednego gola, jednego momentu magii. I nie chodzi tu o jakiś niesamowity popis umiejętności indywidualnych. On po prostu wyskakiwał niczym – nomen omen – diabeł z pudełka i dawał trybunom powód do eksplozji radości. Potrafił odciążyć liderów zespołu i zaskoczyć rywali, bo przecież nigdy nie odgrywał roli zawodnika, przed którym drżeli przeciwnicy. Nagle, gdzieś z drugiego rzędu wyskakiwał na scenę w momencie kulminacyjnym. Był człowiekiem do zadań specjalnych, do „szarpnięcia”, gdy partnerom się to nie udawało.

Jesse Lingard: od bohatera United do niechcianego zera

Zatrudnienie Ole Gunnara Solskjæra zmieniło sytuację. Drużyna miała grać inaczej, co oczywiście pociągnęło za sobą ofiary. Pierwszy poważny kryzys obnażył największe problemy Lingarda. Wyglądał na coraz bardziej zagubionego. Na ofensywnym pomocniku zaczęła spoczywać zdecydowanie większa odpowiedzialność, dlatego też Anglik zaczął coraz bardziej frustrować. Fatalny przełom kampanii 2018/19 i 2019/20 stanowił dla niego gwóźdź do trumny. I nie chodzi tu tylko o falę krytyki, ale też o fakt, że…

W styczniu na Old Trafford przywędrował Bruno Fernandes. Jego wpływ na zespół pokazał, co może znaczyć dla United naprawdę klasowa „dziesiątka”. Oczywiste stało się, że wychowanek Czerwonych Diabłów nie ma szans w rywalizacji z Portugalczykiem. Od jego debiutu zagrał w Premier League łącznie 43 minuty, w zaledwie trzech meczach. A w międzyczasie zaczęły się też problemy pozaboiskowe.

Łatwo było założyć, że kojarzący się z „hulaszczym” stylem życia 28-latek podchodzi do swoich obowiązków nieprofesjonalnie. W końcu kreuje się na „luzaka”, tańczył z Pogbą (wówczas jeszcze persona non grata w oczach kibiców), w internecie pojawił się też pamiętny film z pokoju hotelowego z poduszką w jednej z głównych ról. Krótki związek ze znienawidzonym na Old Trafford superagentem, Mino Raiolą, również wywarł wpływ na podejście kibiców do powoli odsuwanego coraz dalej od składu pomocnika. Ostatnie miesiące to mnóstwo turbulencji, zarzutów i krytyki. Niewiele osób pamięta jednak o najważniejszym wydarzeniu ostatnich kilkunastu miesięcy w życiu Jessiego.

Choroba jego mamy spowodowała, że musiał stać się głową rodziny. Nie balował, nie szalał, a chodził na wywiadówki w roli opiekuna swojego młodszego rodzeństwa. Problemy w życiu prywatnym utrudniły mu skupienie się na boisku, o czym sam opowiadał. Poruszył ten temat również w rozmowie z Solskjærem, wyraźnie niezadowolonym z jego regresu. Norweg wykazał się zrozumieniem i wyraził wsparcie. Nie można jednak negować tego, że zawodzi. Oczywiste wydaje się, że nadszedł czas, by klub podziękował mu za lata współpracy. Z tym, że ten chłopak nie zasłużył traktowanie jak „ciężar”.

Justice for Lingard

Lingard to piłkarz, jakich wielu było w United. Produkt akademii, niekoniecznie obdarzony wielkim talentem, ale zawsze dający z siebie sto procent. Pracuś, walczak, gość, z którym kibice mogli łatwo się utożsamiać, bo stanowił personifikację ich dziecięcych marzeń o założeniu trykotu z diabełkiem na piersi. Dziś w kadrze jest chociażby Scott McTominay, wcześniej mieliśmy Johna O’Shea czy Darrena Fletchera. Powodzenie takich piłkarzy zależy często od koncepcji trenera, bo to klasyczni zadaniowcy. I w przypadku Jessiego bardzo dobrze to widać. Zmiana menedżera oznaczała dla niego powolny koniec, przypieczętowany tym, że nowi gracze zepchnęli go niżej w hierarchii. No i wreszcie został usunięty z listy zgłoszeń do rozgrywek Premier League.

Trudno spodziewać się, że przygarnie go inna czołowa drużyna. Anglik pozostanie raczej solidnym ligowcem, chociaż znalezienie pracodawcy z pewnością nie będzie łatwe. Musi pogodzić się ze znaczącą obniżką wynagrodzenia, gwarancji występów raczej również nie dostanie – w końcu w tym sezonie spędził na murawie zaledwie 179 minut. I to tylko w meczach pucharowych. Niemniej, to najwyższa pora, by podać sobie ręce i powiedzieć „żegnaj”– odpowiednie, bez nabijania się i docinek. Takie, na jakie naprawdę zasłużył.

Jesse Lingard oddał United 21 lat swojego życia, również w najtrudniejszym, naznaczonym chorobą matki czasie. Czy był najlepszy? Nie. Czy na pewno miał wystarczające umiejętności, by grać w barwach Czerwonych Diabłów? Można na ten temat dyskutować. Dał jednak kibicom wiele niezapomnianych wspomnień, zaliczył ponad 200 występów i nawet założył opaskę kapitańską. Nie pozwólmy aby ten ostatni, nieudany okres, to przyćmił.

Bez dwóch zdań nadszedł najwyższy czas na pożegnanie. Z tym że Old Trafford nie żegna wielkiej porażki klubu czy powodu do żartów, a gościa, który zrobił wszystko, by przynieść chlubę herbowi z diabełkiem. Żegnając go, wspominajmy te piękne momenty, chociażby bramkę z Crystal Palace. Bo właśnie na to zasłużył swoim pobytem w Teatrze Marzeń.

Można powiedzieć, że w sensie czysto sportowym oddawany jest bez żalu. I ja sam pod tym względem specjalnie rozpaczać nie będę. Jeśli jednak chodzi o to, jak zostanie zapamiętany, to czuję ogromny niedosyt. Dla wielu osób będzie pewnie memem przez lata. A zasłużył na zdecydowanie więcej.