Norwich City od 19. kolejki nieprzerwanie zajmuje ostatnie miejsce w tabeli. Od 8. serii gier Kanarki nie wychyliły się poza strefę spadkową. Jak to więc możliwe, że Daniel Farke przez cały sezon nie został zwolniony, a fani z hrabstwa Norfolk nie płaczą przy okazji zbliżającego się powrotu do Championship?

Norwich City to klub nieco wychodzący poza to, do czego przyzwyczaiły nas realia Premier League. Ważniejsza od utrzymania w ekstraklasie jest stabilność. Trener z wizją na przyszłość zespołu jest tutaj oceniany wyżej, niż ten który miałby na zasadzie „nowej miotły” uratować sezon, a następnie znacząco obniżyć loty. To błędne koło, w które mniej zamożne kluby często wpadają. Właściciele nie kładą presji na Danielu Farke, gdyż zatrudnili go w konkretnym celu. Spadek do niższej ligi rok po awansie tego celu nie przekreśla. Nie chodzi bowiem o samo występowanie na najwyższym poziomie rozgrywkowym w Anglii.

Balansowanie na granicy dwóch najlepszych lig w kraju, w przypadku Kanarków jest jak najbardziej wporządku. Stuart Webber przed sezonem mówił zresztą, że nawet jeśli piłkarze zagrają na 100% swoich możliwości, klub i tak na koniec znajdzie się pewnie w strefie spadkowej. Tam rządzą realiści i marzyciele w jednym. Są trochę jak ta lepsza część rodziców na meczach juniorów. Miejsce w tabeli nie jest tak ważne i nic się nie stanie, jeśli drużyna przegra. Marzą natomiast o tym, aby na boisku oglądać ładny styl i grę, która nie zabija w nich pasji.

Najgorzej punktujący, ale nie najgorsi

Każdy, kto występuje w żółto-zielonej koszulce wie, czego się od niego oczekuje. Dlatego mimo słabych wyników Norwich nie gra jak słaby zespół. Oglądając ich mecze nie widzimy rosnącej liczby dalekich przerzutów, murowania bramki i wybijania futbolówki gdzie popadnie. Czasami trenerzy pod presją ustawiają swoich piłkarzy tak, żeby nie przegrali. Zdarzy się błąd przeciwnika czy kontra – dobrze, ale sami nic nie próbujcie. U Daniela Farke czegoś takiego nie ma. Wydaje się on mówić: możemy przegrywać mecz za meczem, ale dla nas ta liga to tylko test. Nie przestaniemy próbować gry kombinacyjnej i tworzenia ładnych akcji tylko dlatego, że uciekają nam punkty.

Piłkarsko część wyjściowej jedenastki również nie odstaje od swoich kolegów w innych klubach. Nie będę szczególnie zdziwiony, jeśli po spadku z Norwich odejdzie 5-6 zawodników. Toddem Cantwellem już od dłuższego czasu interesują się nawet kluby pokroju Arsenalu czy Tottenhamu. Teemu Pukki mógłby przejąć „9” w niejednym zespole dołu tabeli. Obrońcy Ben Godfrey (o którym więcej możecie przeczytać TUTAJ) i Max Aarons mieliby pewnie pełne biurko ofert, gdyby w tym momencie ich pracodawca ogłosił, że są na sprzedaż. Emiliano Buendia też jest na ustach wszystkich sympatyków Premier League i wydaje się, że niższa liga mu nie wystarczy.

Problem właśnie w tym, że reszta ekipy niezbyt pomaga swoim najlepszym piłkarzom. Nikt poza Pukkim i Cantwellem nie zdobył więcej niż jednej bramki. Buendia zaliczył 7 asyst, o 4 więcej, niż jakikolwiek partner z zespołu. Różnica strzałów oddanych na bramkę między fińskim napastnikiem, a drugim najlepszym pod tym względem zawodnikiem to aż 38 prób. Sytuacja ofensywna wygląda zupełnie inaczej w West Hamie, Bournemouth, Aston Villi czy Watfordzie, czyli zespołach najbliżej Kanarków w tabeli, ale nadal walczących o utrzymanie. W zespołach, które moim zdaniem gorzej grają w piłkę, lecz lepiej punktują.

Norwich City – beniaminek inny niż reszta

Na pierwszy rzut oka widać różnice między tegorocznymi beniaminkami. Sheffield United to zespół w dużej mierze skupiający się na szczelnej obronie. Aston Villa radzi sobie w Premier League niemal równie słabo co Norwich, ale na Villa Park widzimy wyraźnego lidera – Jacka Grealisha – na którym w dużej mierze opiera się ich gra. Największą różnicę zaobserwujemy jednak w tabelce pod tytułem „finanse”.

Przed rozpoczęciem sezonu ekipa Deana Smitha zarobiła kilka milionów na sprzedaży niepotrzebnych zawodników. Do klubu trafili jednak Tyrone Mings i Wesley – obaj kosztowali ponad 20 milionów. Do tego Douglas Luiz, Targett, Konsa, Nakamba, Samatta, Trezeguet, El Ghazi, Heaton, Engels, Jota i Hause. Lista jest długa, a każde nazwisko które się na niej znajduje, to kolejne 8-16 milionów mniej na koncie. Dlatego mimo lepszych wyników menedżer Villi może czuć presję zwolnienia, a Daniel Farke nie.

Szable radzą sobie w Premier League znakomicie w dużej mierze za sprawą Sandera Berge, Lysa Mousseta czy Oliego McBurniego. Cała trójka trafiła do zespołu przed kampanią 2019/20 za niecałe 50 milionów. A to tylko najdroższy tercet, pozostałe transfery też opiewały na kwotę większą lub bardzo zbliżoną do tego, co Norwich City dało za swoje najbardziej kosztowne wzmocnienie, Sama McCalluma.

Fulham w poprzednim sezonie rozbijał bank co kilka dni tylko po to, żeby kilka miesięcy później wrócić do Championship. Cardiff City też nie zagrzało miejsca w ekstraklasie zbyt długo po wydatkach dużo większych od Kanarków. Wolves przystosowało się do życia w Premier League jak nikt inny, ale klub musiał zapłacić za to pewną cenę. Już jako beniaminek Wilki wydawały ogromne kwoty – w swoim pierwszym sezonie po awansie sprowadziły Jonny’ego, Traore, Patricio, Jotę, Bolly’ego, Afobe i Moutinho.

Ale to nie tak, że Norwich jest biedne, w końcu dostali oni pieniądze za awans. Klub niedawno za dobre pieniądze pozbył się Jamesa Maddisona, Josha Murphy’ego, Alexa Pritcharda, Robbiego Brady’ego, Nathana Redmonda czy Jacoba Murphy’ego. Taką mają po prostu politykę – szkolić swoich, w razie potrzeby sprzedawać ich za odpowiednią kwotę i znów szkolić swoich. Jeżeli ceną za takie postępowanie będzie spadek, trudno. Przecież wrócimy.

Spokojnie, widzimy się niedługo

Balans pomiędzy Premier League a Championship to w hrabstwie Norfalk żadna nowość. Wystarczy spojrzeć na ostatnie kilka sezonów, aby zrozumieć jak działa ten klub. W sezonie 2010/11 Kanarki awansowały do najwyższej klasy rozgrywkowej, a po trzech latach opuściły to ekskluzywne grono. Na powrót żółto-zielonych barw czekaliśmy jedną kampanię. Po nieudanym roku znowu się pożegnaliśmy. Kolejne trzy lata to walka o awans, aż udało się to w 2018/19. No i czasy obecne, czyli rozczarowująca kampania i najprawdopodobniej kolejny spadek.

Czy za rok beniaminkiem znowu będzie Norwich? Bardzo możliwe. Na pierwszy rzut oka widać jednak co interesuje właścicieli klubu. Zupełnie satysfakcjonujące dla nich jest przebywanie w najlepszej trzydziestce w kraju, nie ma parcie na najwyższą ligę. Klub ma na siebie zarabiać, nie tracić głowy po kilku słabszych miesiącach i kręcić się w okolicy „dół tabeli Premier League – szczyt tabeli Championship”. A fanom to odpowiada. Kiedy do radia BBC w październiku dodzwonił się słuchacz, który domagał się zwolnienia Farke, w internecie wybuchła burza. Określano to jako nonsens i idiotyzm, a część kibiców twierdziła nawet, że był to złośliwy sympatyk Ipswich, a nie Norwich.

Odpowiedni człowiek na odpowiednim miejscu

Jeżeli Kanarki cudem nie uratują swojego losu, a niemiecki szkoleniowiec nie zostanie zwolniony, Daniel Farke zostanie dopiero piątym szkoleniowcem w XXI wieku, który zaczynał i kończył sezon w roli menedżera spadkowicza Premier League. To kolejny dowód na to, że w Norwich patrzy się na coś więcej niż wyniki w ostatnich miesiącach. Farke ma zaufanie zarządu i odpłaca się piękną grą zespołu. Sam powiedział, że oferta z wielkiego klubu skłoni go do rozmyślań, ale na pewno nie zostawi swojej obecnej drużyny w ciężkim czasie.

Samo sprowadzenie go z rezerw Borussii było znakiem, że zarząd chce na boisku widzieć jakość. To ruch podobny do zatrudnienia Jurgena Kloppa w Liverpoolu, Ralpha Hasenhuttla w Southampton czy Davida Wagnera w Huddersfield. Dwaj pierwsi dobrze sobie radzą i widać w piłkarzach ich wkład, a Wagner po spadku do Championship znalazł pracę w Bundeslidze.

Sporo ostatnio mówi się o Julianie Nagelsmannie w Premier League. Coraz częściej docenia się więc pracę niemieckich szkoleniowców. Najlepszym środowiskiem wydają się dla nich kluby zarządzane podobnie do Norwich City. Takie, w których wyniki nie są wymagane tu i teraz. Miejsca, gdzie styl ocenia się wyżej niż punkty w tabeli. Przede wszystkim takie, z których nie zwolnią cię po serii nieudanych meczów.

Chciałbym, żeby romans Farke z Norwich trwał jak najdłużej. 43-latek nieraz mówił, że nie chce być trenerem, który jako 147. wygrał jakieś trofeum. Chciałby być menedżerem, który jako pierwszy wprowadzi do ekipy swój styl. Oby po spadku nie skusiły go oferty pracy w lepszych ligach, a ten projekt może wyglądać za parę lat naprawdę nieźle. Najlepszym podsumowaniem tego tekstu niech będą słowa dyrektora sportowego z Norfolk.

Spadki, awanse, wygranie ligi – to tylko część niekończącej się historii. Należy uporządkować sobie to w głowie, aby nie podejmować szalonych decyzji pod wpływem emocji i poszarpanego ego. Czy obecna sytuacja nas boli? Strasznie. Nikt nie chce przegrywać. Czy jest ona dla nas szokiem? Nie, bo spodziewaliśmy się ciężkiego i długiego sezonu, do czego doszły jeszcze kontuzje i pech. Żeby Norwich City odniosło sukces, wszystko w tym roku musiało pójść dokładnie po naszej myśli.