„It is written in the stars” – te słowa Gary’ego Neville’a odnosiły się co prawda do decydującego o zwycięstwie w finale Ligi Mistrzów rzutu karnego Didiera Drogby, lecz równie dobrze pasują do bohatera tego tekstu. Bo gdyby nie jego bramka w trzeciej serii jedenastek, być może Iworyjczyk nie miałby okazji przejść do historii Chelsea.

Frank Lampard zawsze brał odpowiedzialność na swoje barki, w ważnych momentach zawsze był tym, którego presja nie tylko nie paraliżowała, ale i wywoływała dodatkowe pokłady energii. Jego powrót na Stamford Bridge, tak jak i bramka Drogba, była zapisana w gwiazdach. To musiało się wydarzyć i dobrze, że wydarzyło się już teraz.

Sarrisimout

Wszystko zaczęło się 16 czerwca. W ubiegłą niedzielę pojawiło się oficjalne oświadczenie informujące o odejściu Maurizio Sarriego. Włoch zdecydował się na powrót do ojczyzny, do Juventusu – największego w tym momencie włoskiego klubu. I naprawdę trudno mu się dziwić. Okazja prowadzenia wielokrotnego mistrza kraju, rokrocznie walczącego o najwyższe cele w Lidze Mistrzów, z bardzo mądrą polityką transferową i jasną strategią, nie zdarza się często. A dokładnie tego brakowało mu w Chelsea. Oczywiście wzrastają oczekiwania, zwłaszcza mając w kadrze takich piłkarzy jak Ronaldo, Dybala, Bonucci czy Pjanić, ale jednocześnie są też zupełnie inne podwaliny do osiągnięcia sukcesu.

Gdy więc Sarri po zakończeniu sezonu pojawił się w gabinecie Mariny Granovskaii, dyrektor Chelsea, i oznajmił, że pragnie odejść, stało się jasne, że ten związek przejdzie do historii nie przetrwawszy nawet 12 miesięcy. W oficjalnym komunikacie napisano:

Maurizio uczciwie przyznał, że jego życzeniem jest powrót do Włoch. Wierzył, że w tym momencie chce mieszkać bliżej swojej rodziny i rodziców, których zdrowie jest dla Maurizio niezwykle istotne.

I komunikat ten, choć lakoniczny, z perspektywy Chelsea jest niezwykle istotny. Dlaczego? Ponieważ Sarri to tak naprawdę pierwszy trener, który rozstał się z klubem zarządzanym przez Romana Abramowicza na własnych warunkach. W relacjach zdecydowanie lepszych, niż jego poprzednicy. Dla The Blues zwolnienie kolejnego topowego menedżera byłoby gwoździem do trumny.

„My tu pracować nie chcemy”

Bo kto i po co przychodziłby na stanowisko trenera do Chelsea? Na pewno nie ci najlepsi, chcący gwarancji czasu i pewnej swobody, choćby na rynku transferowym. Celem stałoby się uzyskanie niezłego kontraktu i szybkiego wyniku, co jeszcze bardziej pogrążyłoby klub w marazmie. Popatrzmy na poprzedników: Mourinho? Odszedł w niesławie, mocno nadwyrężając fundamenty swojego posągu wylane podczas pierwszej kadencji w The Blues. Conte? Zdobył dwa trofea w dwa lata, a i tak odszedł w fatalnej atmosferze, skłócony ze wszystkimi wokół.

Sarri zwolnienia był bliski, i to dwukrotnie. Za każdym razem zdołał jednak uchybić się spod ostrza kata, a koniec końców osiągnął rezultat ponad stan. I odszedł, zgodnie ze swoim życzeniem. Rozstania w tym związku nie można było uniknąć, lecz jego sposób wywołał głęboki oddech ulgi w gabinetach przy Fulham Road. Jak nagromadzenie złych decyzji w krótkim czasie wpływa na rozwój, wystarczy spojrzeć na Arsenal, który przez 2-3 lata kiepskich decyzji znalazł się w fatalnej sytuacji kadrowej i finansowej.

 

Rozwód Sarriego z Chelsea paradoksalnie pozwolił też zrozumieć działaczom, że strategia klubu (choć wątpliwie nakreślona) zbyt mocno zderza się z życzeniami menedżerów nastawionych na wynik. Do połączenia dwóch koncepcji miało dojść za sprawą Andre Villasa-Boasa, lecz wszystko wydarzyło się w złym czasie. Roberto di Matteo był za krótko, aby mimo zwycięstwa w Lidze Mistrzów w tym gronie w ogóle go rozpatrywać. I tak Chelsea przez niemal 15 lat, a więc od przyjścia Romana Abramowicza, zatrudniała trenerów albo będących „na fali” albo z absolutnego topu. Wychodzono z założenia, że najlepsi menedżerowie prowadzący bardzo dobrych piłkarzy będą w stanie dostarczać trofea regularnie. Przez wiele lat zdawało to egzamin, jednak gdy w świecie futbolu się nie rozwijasz, to stoisz w miejscu. To trywialna zasada. Dlatego też działacze postanowili podjąć decyzję, która pozornie wydaje się ryzykowna, a tak naprawdę jest niezbędna.

Timing

I w tym miejscu wkracza właśnie Frank Lampard. Nie tylko w linijki tego tekstu, ale także do gabinetu na Stamford Bridge. Trafia w zdecydowanie najtrudniejszym za rządów Romana Abramowicza momencie. Co jednocześnie może okazać się dla legendy Chelsea… zbawienne. Zarówno osoby na najwyższych stanowiskach w klubie, a także piłkarze i fani zdają sobie sprawę, że klub potrzebuje zmian. Gruntownych. Jest tego świadomy również Lampard. To powinno skutkować zwiększona cierpliwością ze wszystkich stron. Jeśli więc przygotowujesz się na rewolucję, potrzebujesz lidera, który poprowadzi cię w te trudne czasy. Owszem, Lampardowi brakuje doświadczenia. Posiada jednak inne, niezbędne cechy, dzięki którym jego kandydatura stała się tak kusząca dla działaczy. Bo kiedy spróbować, jak nie teraz? Jak nie w tym momencie? Czy jeszcze kiedykolwiek pojawiłby się „ten” moment? Wątpię.

The Blues w ostatnich latach cierpieli na brak tożsamości. Schyłek kariery Johna Terry’ego zbiegł się z brakiem potencjalnych następców na jego miejsce. W kadrze The Blues wychowankowie pojawiali się co najwyżej na pamiątkowych zdjęciach, a o silnym przywództwie można było tylko pomarzyć. Kto jak kto, ale najlepszy strzelec w historii klubu doskonale wie, co znaczy zakładanie koszulki z lwem na piersi i jakie wartości temu przyświecają. O tym, że przy okazji jest inteligentnym gościem, przekonywać nikogo nie trzeba. Dodatkowo zna klub, wie jakie są wymagania, jest lubiany przez piłkarzy i fanów. To składa się na osobę, która idealnie pasuje do przeprowadzenia zmian na Stamford Bridge.

Pracuj spokojnie

Podczas negocjacji pomiędzy Lampardem a Chelsea pojawił się artykuł mówiący, że Anglik dostał gwarancje co najmniej dwóch lat spokojnej pracy, gdzie będzie mógł ułożyć zespół po swojemu. Słyszeliśmy to niejednokrotnie. I zawsze, zawsze chcieliśmy wierzyć, że to prawda. Że Mourinho wróci już na stałe i nigdy nie odejdzie. Ż