Są różne kierunki na dorobienie do piłkarskiej emerytury. Mamy piłkarzy, którzy ostatnie lata kariery spędzają w Chinach, Katarze, Stanach Zjednoczonych i tak dalej. Mamy też takich, jak Gianluigi Buffon, którzy do końca pozostają na światowym poziomie. No i jest niewielka część tych, którzy podobnie do Roberta Greena, pozostają w wielkim klubie, z najlepszymi piłkarzami, samemu jednak grając tyle co nic. Albo po prostu nic.

I szczerze mówiąc uważam to za lepszą opcję. Skoro nie jestem jak Gigi, aby móc pozwolić sobie na grę w zespole jakości Paris Saint-Germain, a na horyzoncie pojawia się rola głębokiego rezerwowego w Chelsea – biorę to. Sto razy bardziej wolałbym trenować z Edenem Hazardem i N’Golo Kante, by później oglądać ich z trybun, niż ćwiczyć i wychodzić na boisko u boku Qin Shenga, Zhou Tinga i Yanga Shanpinga w chińskim Dalian Yifang. Pomijając fakt, że i tak zamienił miejsce na trybunach w Huddersfield, na miejsce na trybunach na Stamford Bridge. Zawsze to jakiś awans.

Ale dla Roberta Greena i tak nie liczą się minuty na boisku – 39-latek swoje już w życiu pograł. Pieniądze też nie, Anglik grał przecież w kilku większych klubach na Wyspach, a nie wydaje się być gościem wydającym kasę na prawo i lewo. Parę razy założył nawet trykot reprezentacji. Zresztą sam o tym mówi. Nie tylko o tym, gdyż teraz, dzięki jego rozmowie w BBC, możemy dowiedzieć się, jak może wyglądać życie takich gości jak on, Lee Grant czy Stuart Taylor. Czyli po prostu trzeciego bramkarza.

Na początku sezonu ktoś zapytał mnie, czy chciałbym dołączyć do Chelsea. Ani razu nie spytałem „za ile”? Chcesz zarabiać, po to masz pracę. To to samo, co chodzenie do biura. Chcesz utrzymać rodzinę, ale ani przez chwilę nie było to coś, na podstawie czego podjąłbym decyzję.

Często zdarza się tak, że golkiperem, który wejdzie na murawę tylko w przypadku kontuzji pozostałych dwóch, jest ktoś z akademii. Albo nieznany nikomu, raczej słaby piłkarz. Ale Robert Green bronił barw West Hamu, Queen Park Rangers, Leeds i Norwich (którego jest wychowankiem). Do The Blues dołączył, aby przez zakończeniem kariery zobaczyć, jak wszystko wygląda w klubie z czołówki. No i żeby czegoś się dowiedzieć, bo przecież uczymy się całe życie.

Przecież nie myślałem sobie w przeszłości „chciałbym być trzecim bramkarzem”, ale sytuacja z biegiem kariery się zmienia. Dużo się jednak w tym sezonie nauczyłem. Pierwszy raz w całej karierze spojrzałem na nasze 40 punktów, ciesząc się, że w ogóle udało nam się to osiągnąć.

Na kilka kolejek przed końcem sezonu Chelsea ma na koncie 57 oczek, tracąc do trzeciego Tottenhamu tylko 4 punkty. Sytuacja nie do pomyślenia podczas gry w którymkolwiek z poprzednich klubów. Diametralnie zmieniły się też sesje treningowe. Szczególnie te w okolicach weekendu, kiedy zbliża się kolejka. Bo skoro Green nie jest już numerem jeden, nic nie dzieje się wokół niego. Choć trenuje z gwiazdami pierwszego zespołu, to bardziej Anglik jest pomocą dla swoich kolegów. To on ma być tym, dzięki któremu gra Kepy Arrizabalagi i Willy’ego Caballero się poprawi. I raczej nie ma co do tego wątpliwości, bo tak naprawdę prawdziwy mecz w trykocie The Blues poczuł tylko podczas przedsezonowego International Champions Cup.

Bramkarz chce też pozostać w pełni formy, a teraz jest to nieco trudniejsze. Głęboki rezerwowy nie jest dla sztabu na tyle ważny, co zawodnik pierwszej jedenastki. Nie musi również być gotowy do gry przez 90 minut, bo wybiegnięcie przez niego na murawę to szansa równa potknięciu się o liść. A szczególnie w klubie, w którym młodzik buntujący się przed zejściem z murawy otrzymuje karę równą jednemu meczowi.

Przed meczami jest dużo pracy taktycznej, więc w czwartki i piątki zazwyczaj wcielam się w rolę przeciwnika Chelsea. To dla mnie duża zmiana – dzień meczowy zawsze był motywacją. Moja rola jest większa poza boiskiem. Ale fizycznie też nie jest to spacerek. Jestem na boisku codziennie. Siedem dni w tygodniu. Nie mam już 21 lat, a 39. To nadal wymagająca praca.

Kiedy Chelsea ma mecz, Robert Green robi to, co zazwyczaj robił w innych klubach. No, do pewnego momentu. Tak naprawdę jeździ na każdy mecz. Rozgrzewa się z całą resztą. Wszystko odwraca się do góry nogami coraz bardziej, im bliżej jest do pierwszego gwizdka. Wtedy wszystko jest inne. Nie ma oklasków przy wbieganiu na murawę, spektakularnych interwencji, głupio popełnionych błędów. Nie ma kibiców skandujących jego imię. Kibice w gruncie rzeczy są bez zmian, tylko teraz nikt go nie ogląda, bo golkiper zasiada między nimi. Ale to nie tak, że nie ma to żadnych plusów. Oglądanie widowiska z innej perspektywy daje mu nowe możliwości.

Jestem na wszystkich spotkaniach, robię to, co każdy przed meczem, rozgrzewam się. Pomagam w każdy możliwy sposób – od bronienia strzałów, przez podania, aż do zbierania piłek. Potem, kiedy piłkarze są gotowi do gry, zazwyczaj biorę herbatę i siadam na trybunach.

Widzę rzeczy, których zawodnicy na boisku i ławce nie są w stanie zauważyć. Siedzę w futbolu od bardzo dawna i trochę o nim wiem, więc czemu miałbym nie przekazywać dalej swoich opinii?

Nie poświęcam już tak dużo zarówno fizycznie, jak i psychicznie. Jestem rozczarowany, kiedy przegrywamy i przeszczęśliwy, kiedy wygrywamy. To jednak nie to samo, jestem częścią zespołu, ale to nie ja wpływam na grę. Będę jednak bardzo dobrze wspominał tę przygodę. Dała mi mnóstwo przyszłościowych możliwości.

Wygląda na to, że obserwacja i wyciąganie wniosków spodobały się Anglikowi. Ponoć często stara się on podpowiedzieć Sarriemu, co zauważył podczas meczu oglądanego z trybun. Niewykluczone więc, że po oficjalnym odwieszeniu korków na kołek, bramkarz nie rozstanie się wcale z futbolem. Może nie zajmie żadnej ważnej funkcji w Chelsea, ale byli piłkarze działający w klubach na przeróżnych stanowiskach to od dawna powszechny zabieg. Oby mu się udało, bo wydaje się być inteligentnym i konkretnym facetem, który dobrze planuje każdy swój ruch.