Tak, wiem. Niepopularny tytuł, jak i cała opinia. To przecież nie mieści się w głowie. Jak można było chcieć odejścia najlepszego piłkarza zespołu ostatnich lat, który w zasadzie tylko na swoich barkach nosił ciężar ofensywnej gry Chelsea? Który zdobył w najbardziej utytułowanym angielskim klubie XXI wieku aż 5 trofeów. Który swoją grą zmienia oblicze angielskiej piłki, porywa tłumy i doprowadza kibiców niemal do ekstazy. A jednak można – transfer Hazarda do Realu Madryt był tym, czego potrzebowała Chelsea.

Dlaczego Chelsea nie potrzebuje Hazarda?

Mam kilka powodów, aby tak sądzić. Jak już przenieśliśmy wzrok od tego sensacyjnego tytułu i nagłówka, muszę przyznać, że absolutnie nie zamierzam deprecjonować umiejętności i zasług Belga. Mówimy wszakże o piłkarzu wybitnym, jednym z najlepszych obecnych czasów. Jako kapitan w znakomitym stylu poprowadził Belgów do brązowego medalu Mistrzostw Świata w ubiegłym roku. Choć do roli charyzmatycznego przywódcy mu daleko, to jednak był liderem swojego zespołu.

Letnie okno transferowe to najlepszy moment, aby Hazard spełnił swoje marzenie, przenosząc się do Realu Madryt. Dla 28-latka to idealny czas na zmianę, a dla Chelsea okazja, aby zamknąć pewien etap i wkroczyć w nową erę.

Gdyby zastanowić się, którego piłkarza z przeszłości Chelsea najbardziej przypomina Eden Hazard, śmiało można postawić na jego byłego kolegę z Lille – Joe Cole’a. Młody Anglik przychodził do The Blues jako klasyczna 10. Zawodnik o ogromnym potencjale ofensywnym, nieszablonowy, bazujący na zwinności i technice. Wówczas nie był to zbyt często spotykany typ gracza w Premier League. Właśnie dlatego Cole otrzymał łatkę wielkiego talentu, na którym miała oprzeć grę nie tylko Chelsea, ale i reprezentacji Anglii.

Zmiana kompleksowa

To nie pasowało do koncepcji Jose Mourinho, który rozpoczął metamorfozę zawodnika. Portugalczyk uparł się, że zrobi z niego piłkarza zespołowego, chcąc wyplenić jego indywidualne zapędy. Doszło do sytuacji, w której Cole przesądził o wyniku jednego ze spotkań, a i tak został zrugany przez The Special One.

Cole strzelił ważnego dla nas gola. W fazie ofensywnej zagrał znakomicie. Rzecz w tym, że po zdobyciu bramki, dla niego mecz się skończył. Potrzebowałem 11 zawodników w fazie obronnej, a miałem tylko 10. Joe może być ważnym zawodnikiem, ale musi poprawić się w grze dla zespołu. Zwłaszcza w defensywie.

Anglik po latach przyznawał, że słowa szkoleniowca miały na niego ogromny wpływ i za wszelką cenę chciał się przystosować. Spełnić pokładane w nim nadzieje. Dopasować do zespołu pełnego twardych charakterów i urodzonych liderów. W kolejnych latach gry w Chelsea oglądaliśmy więc skrzydłowego, który poświęcił swoją błyskotliwość i pasję na rzecz zespołu. To różni go od Hazarda, który na dobrą sprawę nigdy nie nauczył się pracy w defensywie. Mimo wielu prób trenerzy ostatecznie budowali zespół tak, aby nie musiał cofać się i walczyć o odbiór piłki.

W końcu odpowiedzialność za drużynę spoczywa na jego barkach. Belg jest architektem ofensywnych fundamentów Chelsea. Defensywa to nie jego działka. Gorzej, że Joe Cole miał w składzie takich piłkarzy jak Terry, Lampard, Drogba czy Ashley Cole. Natomiast Hazard może liczyć w zasadzie tylko na Cesara Azpilicuete i, w mniejszym stopniu, na Davida Luiza. Belg nie ma cech lidera, o czym wspominał zresztą również Maurizio Sarri, a i tak musi pełniać tę rolę i ciągnąć cały zespół. Bo jak nie on, to kto?

Hazard nigdy nie będzie liderem

I tu dochodzimy do sedna sprawy. Drogba czy Terry potrafili zamknąć się w szatni z kolegami i wyjaśnić wszystko po swojemu. Joe Cole mógł pozwolić sobie na indywidualne zapędy ze względu na partnerów, którzy potrafili nadrabiać jego brak zaangażowania, poświęcając się dla dobra zespołu. Potwierdził to zawodnik tamtej drużyny, John Obi-Mikel:

Byliśmy spragnieni trofeów. Czy czasami robiliśmy zbyt wiele? Tak, musieliśmy. Były bójki, ktoś kogoś złapał za szyję, a John (Terry) potrafił rozbić stół czy napoje. Gdy przegrywaliśmy, nikt nie chciałby być wtedy w szatni.

Nie byłoby problemu, gdyby w obecnej kadrze byli podobni zawodnicy. Tacy, którzy nie mają problemów z braniem odpowiedzialności za wyniki. Ale ich nie ma. A sam Belg nie jest typem człowieka, który podniesie partnerów z zespołu samą swoją obecnością, o czym sam zresztą mówi:

W czasie mojej kariery frustrowałem wszystkich trenerów. Mourinho, Conte, Sarri. Wszyscy bywają źli. Sądzą, że muszę lepiej kryć, robić więcej tego czy tamtego. Kolejny trener również będzie sfrustrowany moją grą.

Były gracz Lille wielokrotnie podkreślał, że na pierwszym miejscu stawia radość z gry. Statystyki nie są dla niego najważniejsze. Liczy się chęć robienia tego, co kochasz. Ważne pytanie – czy Eden odnalazłby się w tamtej szatni? Nie mam wątpliwości, że tak. Jakość zawsze się obroni. A tamci koledzy mogli tylko pomóc w osiąganiu sukcesów. I dochodzimy tu do kolejnej kwestii – kultury klubowej.

Można nazywać Chelsea w różnoraki sposób, wiele jej zarzucać, jednak liczby mówią jasno – The Blues od momentu przejęcia klubu przez Romana Abramowicza są najbardziej utytułowanym angielskim klubem. Gdy Manchester United i Sir Alex Ferguson wprowadzili (lub po prostu kontynuowali) pewien model prowadzenia firmy do Manchesteru United – zaangażowanie, współpraca, pokora, gra do końca, obecność wychowanków w składzie – schemat The Blues był zupełnie inny.

Liczy się tylko wygrywanie

Przyjście Jose Mourinho w 2004 roku, który swoją osobą naznaczył kierunek klubu, oznaczało wprowadzenie kultury wygrywania. Za wszelką cenę. Niezależnie od stylu gry czy boiskowych zachowań. Liczył się tylko efekt końcowy. Wynik. Portugalczyk tak często mówił o zaszczepieniu mentalności zwycięzców, że cały klub, do tamtego momentu bez wyraźnego charakteru, przyjął to wyzwanie. I podołał mu.

Kibice Chelsea zaakceptowali to, że w ogólnym rozrachunku liczą się zwycięstwa. Nikomu nie przeszkadzał więc (oczywiście tak długo, jak pojawiały się zadowalające efekty) defensywny styl gry, nastawienie na kontrataki czy niskie posiadanie piłki. Liczyła się gablota z trofeami. Tak było z Mourinho, Hiddinkiem, Ancelottim, Di Matteo czy Conte.

Żaden z nich nie słynął z hołdowania pięknej grze. Natomiast każdy z nich był pragmatykiem z krwi i kości. Łączyło ich jedno – nastawienie na wynik. Sytuację wymuszał poniekąd brak cierpliwości Romana Abramowicza, a&