To miało być zwykłe majowe popołudnie. Fani Bradford City oraz Lincoln City udali się na Valley Parade, aby obejrzeć potyczkę swoich ulubieńców. Było ich dokładnie 11 076. Aż 56 z nich nigdy już potem nie wróciło do domu. Do dzisiaj pożar stadionu The Bantams z 11 maja 1985 roku otoczony jest pewnymi niejednoznacznościami. To, co stało się tamtego dnia, do tej pory pozostaje jedną z największych piłkarskich tragedii w Wielkiej Brytanii.

Jakiś czas temu trafiłem na artykuł Independent poświęcony sztuce „The 56”, która opowiada o wydarzeniach tego feralnego dnia, który… nie dał mi spokoju? Chyba tak należy to określić. Zacząłem szukać, czytać, przeglądać. Trafiłem na relacje świadków w rozmowach z BBC i różne inne historie związane z tą tragedią, która wstrząsnęła całym Zjednoczonym Królestwem. Dotyczyły one nie tylko tego, co wydarzyło się na Valley Parade, ale również niejasności otaczających pożar i jego przyczyny.

Zniszczone święto na Valley Parade

Ostatni domowy mecz sezonu był dla kibiców gospodarzy okazją do celebrowania sukcesu. Ich ukochany zespół wygrał Third Division, gwarantując sobie awans na drugi poziom rozgrywkowy pierwszy raz od niemal 50 lat. Przed spotkaniem kapitan zespołu, Peter Jackson, odebrał trofeum dla najlepszej drużyny trzeciej ligi.

Piłkarze zrobili rundę honorową dookoła boiska. Potem wyszli trzymając kartony z literami układającymi się w napis „Thank you fans”. Wielkie święto przyciągnęło duże, jak na warunki klubu, grono zainteresowanych. Ponad jedenaście tysięcy zebranych było wynikiem mocno przekraczającym sezonową średnią.

Awans był nie tylko powodem do radości dla kibiców. Wiązał się również z koniecznością modernizacji obiektu. Główna trybuna praktycznie nie była modyfikowana od budowy w 1911 roku. Miejscowa prasa informowała, że planowane są prace renowacyjne, gdyż stadion „nie odpowiadał nowoczesnym wymaganiom pod wieloma względami”. Drewniane trybuny miały zostać zastąpione betonowymi. Dach miał zostać wzmocniony stalą. Jak się okazało, zagrożenie dostrzeżono zbyt późno.

Los brutalnie zakpił z władz klubu. Około 40. minuty spotkania zauważono ślady ognia pod trybuną. Wszelkie działania mające zapobiec rozprzestrzenieniu się płomieni zawiodły. Wybuchła panika. Ludzie uciekali do zamkniętych wyjść tylko po to, aby zostać zmuszonym do odwrotu i poszukiwania ratunku gdzie indziej. Chaos i szok opanowały cały stadion. Policja, straż pożarna i ci, którym nic się nie stało, usiłowali uratować innych. Niestety, nie udało się ocalić wszystkich. Ogień pochłonął 56 istnień.

Ogień pod trybuną

Tak naprawdę do dzisiaj nie wiadomo, jak rozpoczął się pożar. Wiadomo było, że zaniedbany obiekt nie spełniał wymogów dotyczących bezpieczeństwa nie tylko pod względem swojej konstrukcji, ale i samego utrzymania w odpowiednim stanie. Ogromne sterty śmieci, które narastały z każdym meczem, zalegały pod główną trybuną prosząc wręcz o zabłąkaną iskrę, która sprawi, że ogień strawi cały obiekt. W pogorzelisku znaleziono fragment gazety z 4 listopada 1968 roku.

Komentujący feralny mecz John Helm mówił BBC o tym, jak zauważono płomienie.

Podczas wrzutu z autu przed trybuną, która spłonęła, coś zwróciło moją uwagę. Poprosiłem realizatora, aby skierował tam kamerę. To był zapalony kawałek papieru, ale był taki malutki. Kilka minut przed przerwą zobaczyłem poruszenie wśród fanów. Wtedy często mieliśmy do czynienia z chuliganizmem i przemocą, więc na początku pomyślałem „Mam nadzieję, że się nie zaczyna – tylko tego tu brakowało”. Sędzia zagwizdał i kazał nam udać się do szatni.

21-letni wówczas kibic The Bantams, David Pendleton, opowiadał:

Przez pierwszą minutę ludzie śmiali się i żartowali, to nie było nic poważnego. Wtedy, nagle, w ciągu 120-kilku sekund wszystko się rozkręciło. Trudno jest ubrać w słowa to, jak szybko rozprzestrzeniał się ogień.

Rozpoczęto ewakuację. Jeden z kibiców pobiegł szukać gaśnicy, ale takowej nie było. Policja wezwała straż pożarną. Żywioł rozprzestrzenił się w mgnieniu oka. Dym i płomienie odcinały drogę ucieczki. Papa, która pokrywała dach, nagrzała się tak, że zaczęła się topić i kapać na kibiców, którzy jeszcze nie znaleźli schronienia. Na całe szczęście, trybuny nie były odgrodzone od boiska, więc duża część fanów uciekła na murawę. Dla wielu walka o przetrwanie nie była jednak skończona.

Ucieczka przed śmiercią

Tłum ludzi walczył o przetrwanie. Ludzie skakali z murów, próbowali przecisnąć się pod bramami wejściowymi. Niektórzy z nich zostali przygnieceni. Przy wielu wyjściach nie było stewardów, ale aż siedem z nich udało się otworzyć, pozwalając kolejnym osobom na uratowanie życia. Również piłkarze, a także trener Bradford City, dołączyli do grona uciekających. W tłumie działy się iście dantejskie sceny.

Zostałem zepchnięty do przodu. Pamiętam, jak się rozejrzałem i nagle ten mały płomień ogarnął praktycznie pół trybuny i zaczął zajmować dach. Wtedy pomyślałem, że pora uciekać. Wszyscy wtedy pomyśleli to samo. Zostałem przyciśnięty do ściany ciężarem ludzi, którzy próbowali się przez nią przedostać. Ktoś pociągnął mnie za kaptur mojego płaszcza, żeby mnie przeciągnąć – wspominał Pan Pendleton.

Podobnych historii ucieczki przed śmiercią było więcej. 17-letni w dniu meczu Matthew Wildman uratował się pomimo tego, że poruszał się o kulach. Cierpiał na reumatoidalne zapalenie stawów, które uniemożliwiało „normalne” poruszanie się.

Dotarłem do ostatniej ściany. Po drugiej stronie był dwuipółmetrowy spadek na beton. Mózg mówił mi, że nigdzie nie pójdę. Spojrzałem do góry i zobaczyłem płomienie. Potem w dół i zobaczyłem, że topią mi się dłonie. Rzuciłem się na dół i na szczęście ktoś złapał mnie na dole zanim grzmotnąłem o ziemię.

Piłkarze zostali wyprowadzeni z murawy Valley Parade przez pomieszczenia biurowe. Gdy opuścili obiekt, uświadomili sobie ogrom tragedii i szoku, który wywołała. Stephen Hendrie, który grał dla The Bantams w feralnym meczu, wspominał:

Wszystko co było widać, to była czarna chmura. Słyszeliśmy tylko syreny i krzyki. Jedynym wyczuwalnym zapachem była spalenizna. Piłkarzom kazano pójść do pubu na końcu ulicy. Nie wiedzieliśmy wtedy, czy ktokolwiek zginął. Widzieliśmy zarazem ciszę i szok. Nikt nam nic nie powiedział.

Nie wszyscy uciekli poza stadion. Pomocy udzielano również w obrębie boiska, możliwie daleko od płonącej trybuny. Prowizoryczny „punkt medyczny” uratował życie wielu osób. Trafił do niego również pan Wildman, który bez pomocy kul nie mógł chodzić.

Zostałem zaciągnięty na boisko i położony w linii ludzi, którzy nie mogli sami sobie pomóc i tam leżeli. Próbowałem zrozumieć, co się dzieje.

Pan Pendleton z kolei zdołał wydostać się na ulicę, gdzie ujrzał skalę horroru, przed którym zdołał umknąć.

Pamiętam, jak podczas ucieczki obróciłem się i zobaczyłem po prostu ścianę szarego dymu, która pchała do przodu tysiące ludzi. W tej chwili zrozumiałem, że nie wszyscy zdołają się uratować.

Nie wrócili do domu

Zielona murawa, na której jeszcze chwilę wcześniej 22 facetów kopało piłkę była swoistym przyczółkiem. Większość ludzi, która na nie dotarła, wróciła później do swoich rodzin. Ci, którzy byli ranni lub poparzeni, mogli liczyć na pomoc innych kibiców, części piłkarzy, a także służb porządkowych.

W pewnym momencie z tłumu wyłączył się mężczyzna. Cały w płomieniach. Nie krzyczał, nie biegł, nie miotał się. Po prostu szedł spokojnie, jakby nie zwracając uwagi na to, że płonie żywcem. Ludzie rzucili się, aby mu pomóc. Ugasili płomienie, ale niestety zmarł w szpitalu. Obraz człowieka pochłanianego żywcem przez płomienie stał się symbolem tragedii na Valley Parade. Obrazem, który dręczył i szokował ludzi, którzy słyszeli o tym tragicznym dniu.

To tylko jedna z 56 historii, które należałoby opowiedzieć. Nie wszystkie jednak poznaliśmy. Wielu z nich nigdy nie usłyszymy. Są jednak tacy, którzy chcą pielęgnować pamięć o ofiarach pożaru. Dlatego powstała wspomniana już sztuka „The 56” autorstwa Matta Stevensa-Woodheada i Gemmy Wilson. Rozmawiali oni ze świadkami, szukali materiałów w archiwach i wszelkich innych dostępnych źródłach. Chcieli oddać hołd tym, którzy tamtego dnia stracili życie.

Independent poświęciło ich dziełu spory artykuł w 2015 roku, czyli 30 lat po straszliwej tragedii, która ma zostać upamiętniona. Przytoczono w nim kilka historii, które trafiły do scenariusza, a także takich, które nie zostały w nim umieszczone.

Do tych drugich zalicza się opowieść Micka Spencera, który spotkał w recepcji szpitala ciężko poparzonego mężczyznę o nazwisku Jim West. Powiedział mu wtedy, żeby przekazał jego żonie, że nie chce tostów na śniadanie. Jak się okazało, Pan West zmarł i nie spotkał się już ze swoją małżonką. Był jednym z dwóch fanów Lincoln City, którzy nie wrócili z wyjazdu do Bradford.

Ten dzień zmienił również życie Martina Fletchera. Dwunastoletni chłopak został zabrany karetką do szpitala. Jadące z nim osoby wspominają, że wciąż pytał o wynik Leeds, tak jakby nic wielkiego się nie stało. Jak wspominał w rozmowie z gazetą, „wydoroślał w jedną noc”. Musiał, bo wszystko się zmieniło. Ogień pochłonął jego ojca, Johna, młodszego brata Andrew, wujka Petera, a także dziadka Eddiego.

Życie wielu rodzin zostało zmienione, zniszczone na zawsze. Tak, jak w przypadku pani Hazel Greenwood. Jej synowie, 13-letni Felix i 11-letni Rupert poszli na mecz z tatą. Gdy wybuchł pożar i nie mieli gdzie uciec, znaleźli schronienie pod płaszczem strażnika miejskiego, który starał się ochronić chłopców od płomieni w oczekiwaniu na ugaszenie ognia. To jednak się nie stało. Chłopcy wraz z człowiekiem, który próbował im pomóc, a także ojcem, stracili życie. Gdy znaleziono ich ciała, były wciąż skulone pod okryciem mężczyzny.

To tylko pojedyncze opowieści o ludziach, którzy nie wrócili do domu. 56 osób zginęło, bo nie miało jak uciec przed szalejącym żywiołem. Tego już nikt nie cofnie, tak jak bólu ich rodzin.

Uratowani z pożaru na Valley Parade

Wiele osób czekało na wieści od swoich bliskich. Domy w okolicy Valley Parade otwierały swoje drzwi, aby wpuścić tych, którzy chcieli zadzwonić do domu. Ustawiały się kolejki, tak samo jak do budek telefonicznych. Oczekiwanie było nie do zniesienia dla tych, którzy liczyli na to, aby usłyszeć głos swoich bliskich uratowanych z płomieni.

Nieopodal stadionu znajdowała się azjatycka dzielnica miasta, Manningham, w której mieszkała Mumtaz Ibrahim. 20-letnia kobieta, która niedawno wyszła za mąż.

Byłam na zakupach, a on poszedł na mecz. Plotki o pożarze zaczęły napływać powoli, ale kiedy stało się jasne, że to prawda, po prostu rzuciłam torby i pobiegłam. Biegłam do domu, aby włączyć telewizor.

Telewizja nadawała na żywo. Mieszały się obrazy płonącej trybuny, tych, którzy się ratowali i tych, którzy im pomagali. W chaosie nagle pojawił się jej mąż, który pomagał znieść rannego na noszach. Jak wspomina, „zapłakała z radości”.

Mieszkańcy Manningham przyjęli rannych do domów, robiąc wszystko, aby im pomóc. Jednym z takich „cichych bohaterów” był Iqbal Qasim.

Nie wiedzieliśmy w całości, co się stało, ale widzieliśmy, że ludzie mają problemy z tym, aby chodzić i widzieć.

David Pendleton nie zdołał dopchać się do żadnego z telefonów i o własnych siłach poszedł do domu. Jak wspominał, jego mama i brat nie mieli nawet jak dowiedzieć się o tym, czy udało mu się uciec przed płomieniami.

Byli również tacy, którzy nie skończyli swojej walki wraz z opuszczeniem Valley Parade. Obrażenia Pana Wildmana były poważne na tyle, że jeszcze długo musiał walczyć o zdrowie.

Byłem poparzony od stóp do głowy. Kawałki ramion, nóg, część twarzy i głowy. Najmocniej ucierpiały ręce, bo były wystawione najbardziej. Miałem operacje praktycznie co dwa dni, bo było tyle miejsc, które wymagały zabiegu. Czasami operowano mnie dwa razy dziennie. Byłem w szpitalu przez osiem tygodni – miałem wrażenie, jakby to była wieczność, ale wszyscy ludzie, których tam leczyli, stworzyli rodzinę, więź.

Poszukiwanie prawdy o tragedii na Valley Parade

Gdy ugaszono ogień i dym opadł, postawiono oczywiste pytanie: „Dlaczego do tego doszło?”. Rozpoczęto dochodzenie. Prowadził je Sir Oliver Popplewell, na którym miejsce tragedii wywarło ogromne wrażenie.

Gdy tam dotarłem, widok był tragiczny. Nie miałem pojęcia. Widziałem nagranie w sobotę, ale ponurość obiektu i mrok, który wszystkich ogarnął, były nie do zniesienia.

Widok zgliszczy i spalonej trybuny sprawiał, że ludzi napełniało uczucie niepewności. Pan Pendleton mówił o tym BBC:

Jednym z najbardziej dręczących mnie obrazów była jazda autobusem do domu po zmroku i przejeżdżanie obok Valley Parade. Widziałem tylko upiorne, białe światła, ustawione przez straż pożarną i dym, który wciąż unosił się w powietrzu. Czarny i poskręcany szkielet spalonej trybuny rzucał się w oczy w nocy. Widziałem, jak ludzie tam ginęli, ale dopiero wtedy zdałem sobie sprawę, jak wielką skalę miało to zdarzenie.

Poszukiwanie przyczyny zaprószenia ognia było podstawą w tego typu działaniach. Pojawiały się różne plotki i teorie, które trzeba było sprawdzić. Tak, jak ta, którą przytoczył Expressowi komentujący spotkanie John Helm:

Pewien człowiek, który przyjechał z Australii, kupił z synem dwa bilety. Zapalił papierosa i kiedy już się kończył, położył go pod nogami i próbował zgasić stopą. Prześlizgnął się jednak między deskami. Minutę później zobaczył małą chmurkę dymu, więc wylał tam kawę. Podobnie zrobił jego syn. Wydawało się, że ogień zgasł, ale po chwili pojawiła się większa chmura, więc pobiegli po stewarda. Kiedy wrócili, ogień już szalał.

Przypadkowe rozpoczęcie się pożaru było chyba najbardziej prawdopodobną wersją wydarzeń. Niemożliwe było jednak potwierdzenie doniesień takich, jak powyższa historia, a zatem i znalezienie winowajcy. Ostatecznie uznano, że faktycznie płomienie pojawiły się w wyniku nieszczęśliwego wypadku.

Wiele prac dochodzeniowych zostało już wykonanych przez policję, gdy dotarłem na miejsce. Było niemal jasne, że ktoś upuścił płonącą zapałkę lub papierosa pomiędzy deski. – mówił Sir Popplewell.

Oczywiste były jednak pewne niedopatrzenia ze strony klubu, który już kilkukrotnie był ostrzegany z powodu gromadzących się pod trybuną główną śmieci. Postanowiono jednak nic nie robić – wszak po ostatnim domowym meczu kampanii, czyli właśnie tym z Lincoln, miała zostać przeprowadzona rozbiórka konstrukcji. Po apelacji uznano, że klub ponosił dwie trzecie winy za tragedię, która pochłonęła 56 istnień. Reszta odpowiedzialności spadła na radę hrabstwa. W uzasadnieniu Sir Joseph Cantley, który rozpatrywał sprawę, napisał:

Jak wcześniej wspominałem, obowiązek spoczywał przede wszystkim na barkach klubu, a rada hrabstwa pełniła jedynie rolę nadzorującą i ponosi odpowiedzialność za zaniedbanie dotyczące złamania prawa, które wynikało z tego, jak korzystali ze swoich uprawnień, lub je zaniedbali. To był obowiązek nie wobec klubu, ale wobec osób, które przebywały na trybunach. Niemniej, wina klubu, w mojej opinii, jest zdecydowanie większa i rozdzielam ją pomiędzy dwóch oskarżonych w stosunku dwie trzecie po stronie pierwszego i jedną trzecią po stronie drugiego.

Zwrócono również uwagę na brak odpowiednich działań ze strony policji i osób odpowiedzialnych za bezpieczeństwo na obiekcie. Nie zmieniło to jednak tego, że głównym zarzutem był brak przestrzegania przepisów przeciwpożarowych i – po prostu – zdrowego rozsądku. Kto wpuszczał tysiące ludzi na drewnianą konstrukcję stojącą na kupie śmieci?

Klub był winny, nikt z jego zarządu nie potraktował poważnie zagrożenia pożarem. Nikt nie poświęcił mu tyle uwagi, ile powinien… Tak naprawdę nikt nie przejmował się bezpieczeństwem obiektu.

Główną okolicznością obciążającą zarząd były dwa oficjalne listy, które wysłano do klubu. Drugi z nich został dostarczony 18 lipca 1984 roku. Opisano w nim, jakie prace modernizacyjne należy wykonać, aby zapewnić bezpieczeństwo na stadionie, z uwzględnieniem zagrożenia pożarowego dotyczącego głównej trybuny. Prezes klubu, Stafford Heginbotham przyznał, że wiedział o tym, jakie ryzyko niesie ze sobą pozostawienie drewnianej konstrukcji w niezmienionym stanie. Sędzia Canley nie podejrzewał jednak nikogo o celowe działanie. Uznał, że był to efekt niedopatrzeń. Łącznie klub musiał wypłacić rodzinom ofiar oraz poszkodowanym 20 milionów funtów.

Celowe działanie?

Oficjalna wersja wydarzeń nie była jednak przekonująca dla wszystkich. Wspomniany już Martin Fletcher, który 11 maja 1986 roku stracił brata, dziadka, ojca i wujka, postanowił przeprowadzić własne dochodzenie. Swoje ustalenia przedstawił w książce „56: The Story of the Bradford Fire”, w której opisał również swoje chłopięce relacje z ojcem i tęsknotę po utracie bardzo ważnego człowieka. Jego zdaniem zaprószenie się ognia nie było dziełem przypadku.

Matka Pana Fletchera, Susan, uważała za bardzo podejrzane, że stadion nie był pierwszym obiektem Heginbothama, który stanął w płomieniach. Łącznie osiem razy tracił część swoich własności w wyniku pożaru. Pierwszym z nich, w 1967 roku, była fabryka materacy. 10 lat później spłonęła fabryka Douglas Mills. Nazwisko właściciela? Stafford Heginbotham. W Bradford powstało nawet powiedzenie, że jeśli w mieście widać dym unoszący się gdzieś później niż o 18, to pewnie płonie coś należące do Stafforda. Należy więc zadać sobie pytanie, które postawił Fletcher w swojej książce. Czy to naprawdę możliwe, że właściciel klubu był aż takim pechowcem?

Dotarł do informacji, które świadczą o tym, że biznesmen miał poważne kłopoty finansowe. Brakowało mu środków na wypłaty dla pracowników, a do tego doszła jeszcze planowana renowacja stadionu, która niosła ze sobą ogromne koszty. W Independent możemy przeczytać, że w 1977 roku odszkodowania za dwa spalone obiekty zagwarantowały Heginbothamowi prawie 175 tysięcy funtów (czyli ponad trzy miliony w dzisiejszej walucie).

Łącznie, w wyniku siedmiu wcześniejszych „przypadkowych” pożarów dostał prawie milion funtów. Po tragedii na Valley Parade wypłacono klubowi 988 tysięcy, a potem władze przekazały zespołowi jeszcze prawie półtora miliona. Czy więc naprawdę śmierć 56 osób była efektem nieudanej próby wyłudzenia odszkodowania?

Niestety, pewnie nigdy się tego nie dowiemy. Ówczesny właściciel The Bantams zmarł w 1991 roku i wszelkie ewentualne tajemnice zabrał ze sobą do grobu. Okazuje się jednak, że część zeznań świadków może wskazywać na poprawność wersji przedstawionej w książce.

Eksperci, którzy pomagali w rozwiązaniu zagadki tragicznego pożaru byli w szoku w związku z tym, jak szybko rozprzestrzeniał się ogień. Niemniej, nikt nawet nie rozpatrywał możliwości podpalenia, a przynajmniej tak wynika z akt sprawy. Niektórzy kibice oraz policjanci, którzy ocaleli, wspominają, że czuli zapach palącego się plastiku lub „płonącej deszczówki”. Nikt nawet nie próbował sprawdzić, czy mogło to świadczyć o celowym podłożeniu łatwopalnych materiałów pod trybuną.

Teraz nie ma już żadnych dowodów. Niektórzy świadkowie i osoby prowadzące dochodzenie również odeszli z tego świata. Pozostają jedynie pytania, na które nigdy nie poznamy odpowiedzi.

Życie po tragedii na Valley Parade

Fletcher mieszkał z mamą w rodzinnym domu w Nottingham, ale wspominał, że trudno było wytrzymać w czterech ścianach.

Zdjęcia rodzinne zdawały się z ciebie naśmiewać. Kiedy usłyszeliśmy o tragedii na Hillsborough, mama powiedział do mnie, że widzi, jaki jestem zły i jak gniew zjada mnie od środka.

W końcu wyprowadził się do Londynu, gdzie mieszka do dzisiaj. Piętno strasznego przeżycia jednak pozostało i nie daje spokoju.

Czuję się, jakbym od wieków miał 20-kilka lat. Stałem się dorosłym przez jedną noc w wieku 12 lat i wciąż nim jestem.

Zdania społeczności Bradford na temat książki napisanej przez człowieka, który feralnego dnia przebywał na stadionie jako 12-letni chłopiec, są jednak podzielone. Jedni sądzą, że trzeba zadawać pytania i dociekać prawdy. Inni uważają, że to tylko rozdrapywanie ran, które donikąd nie prowadzi. Również w domu państwa Ibrahim nie ma zgody na ten temat.

Dobrze, że te pytania są wciąż zadawane. Trzeba się dowiedzieć, co się stało. – mówiła Independent Pani Mumtaz

Czemu teraz? To było 30 lat temu. Przepadło. – oponował jej mąż

Pan Pendleton zwrócił uwagę na nastawienie lokalnej społeczności, która nie lubi roztrząsać tematu na koniec swojej rozmowy z BBC:

Wiele osób wciąż nie chce rozmawiać o tej tragedii. Po „bradfordzku” wypada zatrzymać to dla siebie – tak to wszystko działało i tak zrobiliśmy. Nic nie było ukrywane, nikt nie unikał prawdy o tym, co się stało, wszyscy wiedzieli, co się stało i każdy wie, że nie powinno to mieć miejsca. Listy, które przysłano do klubu, błędy rady hrabstwa, policji, nawet my, kibice, którzy pozwolili, aby wejścia na stadion zamykano. Tragedia nie jest czarno-biała – to składowa wielu czynników.

Pani Greenwood, która straciła w pożarze obu synów oraz męża, przekuła żal po stracie w chęć działania. Początkowo, aby poradzić sobie z pustką, zaczęła podróżować. Nie była w stanie sama siedzieć w domu i postanowiła zająć się czymś, co pochłonie ją w całości. To zainspirowało ją do założenia fundacji, która oficjalnie została otwarta w 20. rocznicę tragedii na Valley Parade.

Umożliwia podróżowanie i poznawanie świata dzieciom ze szkoły Parkside, do której uczęszczały również jej pociechy. Daje cząstkę swojego matczynego zaangażowania młodzieży, z którą na co dzień nie ma styczności, bo jej rodzinę pochłonął ogień.

Podobnie jak i pozostałe 53 osoby, o których w Bradford wciąż pamiętają. Koszulki The Bantams mają na plecach czarne wstążki, które upamiętniają ofiary tragicznego dnia oraz około 270 osób, które odniosły obrażenia. Pytania dotyczące 11 maja 1986 roku wciąż będą rozbrzmiewać. Odpowiedzi jednak pewnie nigdy nie poznamy.