It ain’t over till it’s over”. Oryginalnie to cytat legendy amerykańskiego baseballa – Yogiego Berry – choć możliwe, że część osób bardziej kojarzy te słowa z filmem pt. „Rocky”. „Nigdy nie jest po wszystkim, dopóki nie jest po wszystkim”. Wydaje się, że właśnie takim mottem mógł kierować się w ostatnich miesiącach Ange Postecoglou. Australijczyk mimo katastrofalnej postawy w Premier League wciąż mógł mieć nadzieję, że ta majowa noc w Bilbao przejdzie do historii, a jego samego utrzyma przy życiu przy N17. Dziś już wiemy, że przeszła. Spurs po 17 latach w końcu sięgnęli po trofeum, w dodatku na europejskiej scenie. Tyle że dla niego samego nastało „it’s over”.

Tottenham w piątkowy poranek ogłosił, że Big Ange nie przystąpi do swojej trzeciej kampanii w północnym Londynie i z natychmiastowym skutkiem opuści progi klubu. Choć jego panowanie zaczęło się fenomenalnie – od statusu lidera w lidze – a skończyło (nie licząc ostatniej serii gier, w której ulegli Brighton & Hove Albion 1:4) efektowną fetą, po dwóch latach ta wspólna podróż dobiegła końca.

Trzy zadania Postecoglou

Latem 2023 roku, kiedy po sukcesach w Celtiku podpisywał umowę z Danielem Levym, szef postawił przed nim trzy zadania. Po pierwsze – odmienić styl gry drużyny. Uczynić ją nieco bardziej atrakcyjną dla oka po kadencjach José Mourinho i Antonio Conte. Po drugie – przebudować i odmłodzić zespół, zwłaszcza wobec potencjalnego odejścia z klubu Harry’ego Kane’a. Po trzecie, wygrać puchar. Pomijając wyniki w dłuższej perspektywie, Postecoglou właściwie wywiązał się z tych wszystkich trzech zadań. Futbol to jednak również (a może przede wszystkim) wyniki, ale do tego przejdę nieco później.

Ange-ball był powiewem świeżości pomimo sporego zaawansowania taktycznego, jakie obserwujemy w Premier League. Wspomnianą przeciwwagą do Nuno Espírito Santo, Mourinho i Conte. Sympatycy ekip z czołówki pragną, aby ich podopieczni grali ofensywny futbol. Osaczali przeciwników na skraju ich szesnastki, kreowali kolejne sytuacje i strzelali sporo bramek.

Na początku kadencji 59-latka Spurs właśnie tak się prezentowali. Podejmowali ogromne ryzyko, wychodząc na boisko z agresją (Cuti Romero lubi to) oraz wykonując nieskończoną liczbę sprintów za rywalem. Gdyby mogli, pressowaliby bramkarza rywali przy wznowieniu na piątym metrze. Grali niezwykle wysoką linią defensywy, co wprawiało wielu rywali w panikę. Na myśl od razu przychodzi mecz z Chelsea (1:4), gdy pomimo gry w dziewiątkę, obrona ustawiała się w okolicach linii środkowej, a Guglielmo Vicario co chwilę miał przebieżkę za swoją szesnastkę.

Postecoglou próbował skonstruować kręgosłup swojego zespołu na graczach z wysokim pułapem poprawy. Yves Bissouma w pierwszych miesiącach wyglądał na czołówkę defensywnych pomocników w lidze. Sprowadzony z VfL Wolfsburg Micky van de Ven wszedł na angielskie murawy z drzwiami i futryną. Brennan Johnson, który miał być ledwie rezerwowym, wykorzystywał coraz więcej szans w pierwszym składzie. Na lewej obronie bez wahania postawił na młodziutkiego Destiny’ego Udogie, a w drugiej linii obok Bissoumy ustawił Pape Matar Sarra, kompletnie niecenionego przez Conte.

Ten, który po latach zdjął klątwę

Musiał sobie poradzić z odejściem Kane’a – najlepszego zawodnika w historii klubu, który dopiero co zaliczył sezon z 32 bramkami i 6 asystami. Anglik pozostawał Alfą i Omegą ofensywy Spurs. To, czy sobie z tym zadaniem poradził, to kwestia sporna, ale miał zarysowaną ideę. Atak oparł o sprowadzonego na „dziesiątkę” Jamesa Maddisona i piłki zagrywane przez skrzydłowych na piąty, szósty metr przed bramką rywali. Beneficjantami takiego rozwiązania zostali chociażby wspomniany Johnson czy Richarlison (łącznie 16 bramek w sezonie 2023/24).

Częścią jego spuścizny na pewno stanowi wypromowana młodzież. Obok van de Vena czy Johnsona w kadrze na ten moment są jeszcze zdolni Lucas Bergvall, Archie Gray, Wilson Odobert lub Antonín Kinský. Za chwilę dołączy też znany z boisk naszej rodzimej Ekstraklasy Luka Vušković, który wyróżnia się w lidze belgijskiej. Próbował też odbudować francuski talent w postaci Mathysa Tela z Bayernu Monachium.

Oczywiście, bezsprzecznie najbardziej pamiętanym przez lata elementem historii sympatycznego Australijczyka w północnym Londynie będzie baskijski wieczór. Dwa tygodnie temu przy okazji tekstu o sytuacji Manchesteru United wskazywaliśmy, że choć Spurs niczego wielkiego na San Mamés nie zagrali, to walory estetyczne w finałach nie mają zazwyczaj znaczenia. Może poza ostatnim starciem PSG z Interem, bo Paryżanie wygrali nad wyraz efektownie. Najistotniejszy był rezultat, który na koniec brzmiał 1:0 dla Tottenhamu. Po 17 latach posuchy – po raz pierwszy od Pucharu Ligi w 2008 roku jeszcze za panowania Juande Ramosa – udało się wnieść w górę coś innego niż trofeum Audi Cup.

Było kilka wcześniejszych okazji na czele ze starciem w Lidze Mistrzów przeciwko Liverpoolowi w Madrycie. Aczkolwiek to Postecoglou zapisał się złotymi zgłoskami na kartach historii. Nie Harry Redknapp, nie Mauricio Pochettino, nie Mourinho i nie Conte. To było o wiele więcej niż „Zawsze wygrywam w moim drugim sezonie”. Tu ma to po prostu inne znaczenie. Zdjął wieloletnią klątwę i dał wyśmiewanym kibicom coś niezapomnianego. Jeśli weźmiemy pod uwagę nazwę trofeum, to Spurs zostali „Champions of Europe” czy ktoś chce, czy nie. Awansowali do Ligi Mistrzów, co daje potencjalny handicap na rynku transferowym.

Nie kochając zwycięzców

Tyle że Daniel Levy nie za bardzo lubi zwycięzców. Szanuje, bo ich zatrudnia, ale w momentach zwątpienia, sentyment idzie w odstawkę. Juande Ramos, mimo triumfu w Pucharze Ligi, został zwolniony po dwóch miesiącach następnego sezonu. Choć start kampanii 2008/09 faktycznie miał dramatyczny, to niedługo później objął Real Madryt, z którym na starcie zdobył 52 punkty z 54 możliwych.

José Mourinho pogoniono na kilka dni przed kwietniowym finałem Carabao Cup 2021 przeciwko Manchesterowi City. Antonio Conte stracił posadę, gdy w furii po zremisowanym spotkaniu z Southampton (3:3) wygłosił tyradę o tym, dlaczego klub nie potrafi niczego wygrać.

„Widzę samolubnych graczy. Widzę zawodników, którzy nie chcą pomagać sobie nawzajem, nie grają z sercem. Jest tak samo w każdym sezonie, bez znaczenia kto jest menedżerem. Tutaj są do tego przyzwyczajeni. Nie grają o nic ważnego. Nie chcą grać pod presją. Wtedy jest bowiem o wiele łatwiej. To jest właśnie historia Tottenhamu”.

„Właściciel jest tutaj 20 lat i nigdy nic nie wygrali. Dlaczego? Wina leży po stronie klubu czy każdego menedżera, który tutaj zasiada na ławce? Chroniąc zawodników za każdym razem (szukając kolejnych wymówek), podważasz autorytet menedżera”.

„Muszą mieć odpowiednią wiarę, poczucie przynależności. Muszą pokazać, że mają poczucie odpowiedzialności za klub. Minął rok, odkąd próbujemy przekazać im tę wiadomość, ale myślę, że wciąż jej nie rozumieją” – mówił Włoch, gdy jego piłkarze roztrwonili w końcówce prowadzenie 3:1.

Teraz kolejną ofiarą został Postecoglou, choć tutaj ze względu na majowe wydarzenia Levy’emu ostateczna decyzja mogła przyjść bardzo boleśnie. Prezes jest niczym Piotr Rutkowski w Lechu Poznań. Od pucharów w gablocie wolałby pewną stabilizację wśród czołówki Premier League, jaką klub miał za kadencji Pocha. Czegoś więcej niż tej jednej pięknej, europejskiej nocy, nawet kosztem bycia „Spursy”. „Liga Europy to jedno trofeum – naszą jasną ambicją jako klubu zawsze był długoterminowy, stały sukces… konkurowanie o najwyższe trofea każdego roku” – napisał w podsumowującym sezon liście do kibiców.

Premier League przez większość kadencji Australijczyka stanowiła główny cel. Dobre wyniki w lidze miały się przełożyć na wiele innych aspektów. Wylać fundamenty pod zmianę pokoleniową. Sam zresztą mówił, że nawet puchar w gablocie nie będzie „panaceum” – lekiem na wszystkie problemy klubu. Jednak wobec plagi kontuzji, która wyłączyła jego drużynę z walki na kilku frontach, oraz kolejnych porażek ta narracja na przełomie roku zmieniła kurs o 180 stopni.

1,18 (słownie: jeden i osiemnaście setnych) punktu na mecz?!

Postecoglou postawił cały dobytek na jedną kartę – rotował składem w Anglii, by mieć najlepszych piłkarzy wypoczętych na wyjazdy do Frankfurtu, Alkmaar czy Bodo. „Wszystko albo nic” podobnie jak w przypadku Rúbena Amorima. Myślał, może racjonalnie, że ten hazard sowicie mu się opłaci. Tyle że decydenci (a właściwie jedna persona) okazali się niezbyt zadowoleni z obranej strategii. Koniec końców, trudno Levy’emu przejść obojętnie obok osiągnięć (a raczej ich braku) w lidze.

Zaczął bowiem rewelacyjnie, wygrywając osiem razy i dwukrotnie remisując w pierwszych 10 kolejkach, zasiadając na fotelu lidera. Natomiast oddzielając ten początek przygody, rekord 59-latka w Premier League wynosi 66 spotkań – 23 zwycięstwa – 9 remisów – 34 porażki. Łącznie 78 oczek. Średnia na mecz – 1,18 punktu (1,36 punktu doliczając wspomniane pierwsze 10 serii gier sezonu 2023/24). Tylko Wolverhampton punktowało gorzej w tym okresie.

Tabela Premier League, biorąc pod uwagę ostatnie 66 kolejek (łącząc sezony 2023/24 i 2024/25) bez spadkowiczów. Tottenham wyprzedza w tym okresie jedynie Wolves. Źródło: Premier League.

Tę kampanię zakończyli na 17. lokacie, zdobywając ledwie punkt w ostatnich siedmiu potyczkach (1:1 z West Hamem). Wyprzedzili najgorszych (sumując liczbę oczek) beniaminków w dziejach angielskiej elity. W historii klubu raz punktowali gorzej – w sezonie 1915/16, kiedy wygrali osiem razy, 12 razy zremisowali i przegrali 18-krotnie.

Choć jego ekipa wciąż strzelała mnóstwo bramek – aż 64, co było rezultatem na poziomie czwartej Chelsea, to pod względem defensywnym tak kolorowo nie było. Spurs stracili aż 63 gole, pozwalając rywalom na wykreowanie 64,4 xGA, więc nie mieli tylko pecha we własnej szesnastce. Tylko spadkowicze wykręcili gorszy wynik w tej klasyfikacji. Pod względem obrony stałych fragmentów gorzej radziły sobie jedynie Southampton i Leicester (odpowiednio 19,3 xGA15,1 względem 14,2).

Mapa uderzeń przeciwników na bramkę Tottenhamu (bez bramek samobójczych) w sezonie 2024/25 Premier League. Źródło: The Analyst.

W dodatku Tottenham wygrywał najmniej pojedynków w defensywie w lidze, zaledwie 47,8%, co częściowo pokazuje wyrwy pozostawiane z tyłu. W dodatku 90,3% straconych bramek padło po strzałach z pola karnego (gorsze jedynie Bournemouth i Brentford).

Owszem, Big Ange wciąż dostarczał rozrywkę. Przez dwa sezony w meczach z udziałem jego zespołu podało średnio 3,47 trafień. To najwyższy wskaźnik wśród menedżerów, który zaliczyli minimum 50 spotkań w Premier League. 22 porażki w pojedynczej kampanii to najwyższy rezultat w historii wśród drużyn, które w elicie się utrzymały. Beniaminkowie odnieśli łącznie sześć wyjazdowych wiktorii. Dwie z nich miały miejsce w białej części północnego Londynu.

Postecoglou jak Erik ten Hag?

Od czasu, gdy liga zrzesza 20 zespołów, 38 uzbieranych oczek w czterech sezonach mogłoby im nie dać utrzymania, a w trzech innych zapewniliby sobie byt jedynie dzięki lepszej różnicy bramek. Choć tu trzeba brać poprawkę, że gdyby istniało realne zagrożenie spadkiem, Postecoglou zapewne poświęciłby LE i ograniczył rotacje.

Były opiekun Celtiku przez większą część kampanii narzekał na kontuzje, które musiał przetrawić, widząc zdziesiątkowaną kadrę na porannym treningu. Tottenham miał łącznie 41 urazów, które wykluczyły poszczególnych graczy na minimum jedno spotkanie (tylko Brighton miało więcej – 48). Nie ma wątpliwości, że miało to istotny wpływ na Premier League. Tylko, czy jego taktyka też znacząco nie przyczyniła się do takiego stanu rzeczy?

Liczba urazów w ekipach Premier League, które wykluczyły uch graczy na minimum jeden mecz w trakcie sezonu 2024/25. Źródło: Premier League.

Futbol preferowany przez Australijczyka był momentami fizycznie niezwykle wycieńczający. W klasyfikacji pokonanego dystansu (średnio 111,5 km na mecz), liczby sprintów (średnio 167,5 na mecz) i biegów bez piłki (średnio 159 na mecz) Spurs zajęli albo drugie, albo trzecie miejsce w lidze. Micky van de Ven w ostatnim sezonie w Wolfsburgu nie opuścił ze względów zdrowotnych żadnego spotkania. Tymczasem przyszedł na N17 i w pierwszej kampanii stracił 18 meczów, w drugim 28. Przypadek?

Intrygującym pytaniem pozostaje również, dlaczego tak usilnie trzymał się jednej wersji swojej filozofii w Anglii? Otwarcie twierdził, że w Europie i ogólnie w pucharach należy grać nieco inaczej. Tottenham w ostatnich czterech spotkaniach LE stracił ledwie jedną bramkę, w żadnym meczu nie przekraczając 42% posiadania piłki. W finale Manchester United nie potrafił im realnie zagrozić w inny sposób niż poprzez długie zagrania z głębi pola w pole karne lub stałe fragmenty gry. Dziwne, że na ligowym polu tak bardzo nie chciał ustąpić.

Tottenham Hotspur vs. przeciwnicy w ostatnich czterech spotkaniach Ligi Europy (Eintracht Frankfurt, 2x FK Bodø/Glimt i Manchester United). Widać wyraźnie, że bardziej defensywne podejście dało wymierne skutki. Źródło: The Analyst.

Najprostszym podsumowaniem byłoby stwierdzenie, że gdyby Levy utrzymał Postecoglou, który nadzorował tak fatalną ligową kampanię, o nawet gdyby następna okazałaby się o połowę lepsza, to wciąż nie byłby to akceptowalny poziom. Może popatrzył na to, co działo się zeszłego lata na Old Trafford? Tam Erik ten Hag też miał kiepskie (choć nie aż tak) rozgrywki, ale na koniec zgarnął Puchar Anglii. INEOS zdecydował się dać mu nowy kontrakt, by pożegnać go już początkiem października. Tu można znaleźć pewne analogie.

„The game is not about glory”

Pomimo wszystkich danych sugerujących, że Spurs nie dojechali, dla zwolenników Postecoglou liczy się tylko jedna statystyka. Zdobyte trofea: jedno. Czasami, by coś wygrać, trzeba poświęcić wiele. Momentami wiele też wcześniej przegrać. Na jego korzyść przemawiał też fakt, że większość zawodników mimo zamordyzmu kochała go i otwarcie mówiła o chęci kontynuowania współpracy. James Maddison i Sergio Reguilón po finale nosili transparent przedstawiający swojego menedżera z dopiskiem „I always win things in second year”.

W zasadzie decyzja, jaką musiał podjąć Levy, sprowadzała się do dylematu, co jest istotniejsze dla przyszłości klubu. Twarde dane sugerujące katastrofalną kampanię czy może jednak czysta euforia z powodu wygrania trofeum? Koniec końców przeważyła chłodna kalkulacja i CEO postanowił zakończyć ten związek. Ramosa zwalniał osiem miesięcy po wygranej w Pucharze Ligi, a Pochettino pięć i pół miesiąca po finale Ligi Mistrzów. Teraz chciał zadziałać szybciej.

„The game is about glory” głosił legendarny Danny Blanchflower, środkowy pomocnik Tottenhamu na przełomie lat 50. i 60. ubiegłego wieku, który w północnym Londynie zdobył mistrzowski tytuł, dwa Puchary Anglii oraz Puchar Zdobywców Pucharów. Ten prestiż i chwałę, jaką przyniosła Postecoglou noc w Bilbao, nie zamaże już żadna inna porażka.

Z klubu odchodzi w roli zwycięzcy mimo fatalnej postawy w lidze, rzucając presję na następcę, zarówno pod względem stylu gry, jak i osiągnięć. Ktokolwiek by go nie zastąpił (a prawdopodobnie będzie to Thomas Frank), w przypadku powolnego startu będzie musiał poradzić sobie z pytaniami, dlaczego klub nie buduje przyszłości na sukcesie w Lidze Europy.

Zwycięzcy, którzy tak nie pasują do obrazu Spurs według angielskiego biznesmena. Od pucharów w gablocie woli on ocieranie się o czołówkę Premier League. Kolejne czwarte miejsce w lidze to przecież znakomity powód, by w przyszłym roku powtórzyć fetę. Nikt nie ma wątpliwości, że nowy menedżer będzie długoterminowym rozwiązaniem. Od razu sprawi, że ta młoda, niedoświadczona i niedopasowana taktycznie kadra przez 10 miesięcy utrzyma się w czubie tabeli. A pod koniec maja wygłosi chwytające za serce przemówienie, że klub czeka wspaniała przyszłość.

Słowa Conte o presji, której piłkarze z N17 nie lubią dźwigać, można również przypisać do samego Levy’ego. Nowy projekt będzie stanowił dla niego idealną wymówkę, jeśli Tottenham zaliczy słaby sezon. Trener musiał się przystosować do nowego środowiska, piłkarze nie rozumieli jego taktyki, a transfery na ten moment nie wypaliły. Postecoglou dotrzymał obietnicy i zdobył puchar. Na Daniela nie ma co liczyć w tej kwestii…