Gdy latem 2017 roku Jürgen Klopp zdecydował, że Andy Robertson trafi na Anfield za 10 milionów funtów, wielu ekspertów i fanów mocno krytykowało ten ruch. Po sezonie, w którym podstawowym lewym obrońcą był James Milner, wszyscy oczekiwali sporego wzmocnienia. W tym samym okresie Manchester City pobił światowy rekord transferowy wśród defensorów, kupując Benjamina Mendy’ego z Lyonu za ponad pięć razy większą kwotę.

Guardiola ściągnął najgorętszego zawodnika na rynku, a The Reds postawili „jedynie” na piłkarza Hull City. Klubu, który dopiero co spadł z Premier League. To nie pierwszy raz, gdy wątpiono w Szkota, który całe życie musiał udowadniać wszystkim niedowiarkom, jak bardzo mylą się na jego temat.

Odrzucenie i zwątpienie

Początki piłkarskiej przygody Robertsona były naprawdę udane. W końcu nie każdy młody adept futbolu ma możliwość gry w zespole juniorskim swojego ukochanego zespołu, którego karnet kupuje co sezon. 15 maja 2008 stało się jednak coś, co miało niedługo później odwrócić jego życie do góry nogami. Tego dnia zmarł Tommy Burns, były zawodnik Celtiku i ówczesny koordynator drużyn młodzieżowych The Bhoys. Robertson był jego ulubieńcem. Trener widział w nim potencjał, którego nie dostrzegały inne osoby w klubie.

Po śmierci Burnsa w akademii zmieniło się kierownictwo. Andy w wieku 15 lat usłyszał, że jest za niski oraz zbyt nieśmiały, by stać się klasowym piłkarzem i zachować miejsce w akademii. To był wyrok dla chłopaka, który przyznał później, że pozbieranie się po tym zajęło mu niemal rok.

Może zajęło to trochę więcej czasu, niż początkowo myślałem, ale patrząc wstecz, to była prawdopodobnie najlepsza rzecz, jaka przytrafiła mi się w życiu. (…) Czasami myślę sobie, jasna cholera, przeszedłem naprawdę długą drogę” – stwierdził po latach Szkot.

Z najlepszej akademii w kraju Robertson trafił do Queen’s Park (nie mylić z londyńskim Queens Park Rangers). Najstarszego klubu w Szkocji i dziesiątego najstarszego na świecie. W tamtym okresie grał on jednak w Third Division, tamtejszym czwartym poziomie rozgrywkowym. Po przejściu przez szczeble młodzieżowe obrońca awansował do pierwszej drużyny. Klub był niestety amatorski, a Andy otrzymywał tygodniowo jedynie 18 funtów zwrotu za podróże.

Wystarczało to ledwie na opłacenie benzyny do Renault Clio, które dzielił z bratem. Robertson wraz z rodzicami zadecydował, że da sobie rok po napisaniu matury na to, by spróbować żyć z piłki. Postanowił dać z siebie wszystko. Stwierdził, że był blisko aplikowania na studia i zapewne zostałby wuefistą lub kimś innym po AWF-ie.

Trudna droga na szczyt

Przez pierwsze trzy miesiące utrzymywali go rodzice. Potem z pomocą pracownika klubu Andy’ego McGlennana znalazł pracę na Hampden Park, stadionie narodowym Szkocji i Queen’s Park F.C. Młody obrońca trafił do biura na sportowej arenie. Siedząc przy kasie, sprzedawał bilety na koncerty Robbiego Williamsa, mecze reprezentacji, czy finał Pucharu Szkocji. Choć nie było to jego wymarzone zajęcie, to 5-6 funtów za godzinę zapewniło mu finansową niezależność i odciążyło rodzinny budżet.

Robertson pracował od 9 do 17, a trening zaczynał o 18. Łączenie gry w piłkę z etatem wychodziło mu na tyle dobrze, że już po roku zgłosiło po niego Dundee United. Jeszcze w pierwszym sezonie w nowej drużynie zagrał w przegranym finale Pucharu Szkocji na Hampden Park. Rok wcześniej sprzedawał wejściówki na to spotkanie.

Ponadto został wybrany do jedenastki sezonu i zgarnął nagrodę PFA dla najlepszego młodego zawodnika. Po zaledwie jednej zawodowej kampanii trafił za 3 miliony funtów do Hull City. Nie zmienił jednak barw, gdyż oba kluby grają w pomarańczowych strojach. Dzięki ambitnej postawie i stabilnej formie Robertson stał się ulubieńcem fanów Tygrysów.

Jego pierwszym poważnym zakupem po podpisaniu kontraktu był dom w Glasgow dla rodziny. Jak stwierdził potem, chciał przede wszystkim odwdzięczyć się rodzicom, za to, że w niego wierzyli i zgodzili się wspierać go w podążaniu tak trudną ścieżką. Przed 21. urodzinami poprosił gości, by nie kupowali mu prezentów, tylko przelali kilka lub kilkanaście funtów do banku żywności. „Będąc tak młodym, mam już wszystko. Bez sensu, żebym dostał zamiast tego kilka butelek alkoholu. Zadowolone twarze ludzi otrzymujących jedzenie były o wiele lepszym prezentem”  przyznał w jednym z wywiadów po latach.

Nowy bohater The Kop

Po trzech sezonach, mimo spadku Hull, Andy zaimponował Kloppowi na tyle, że menedżer Liverpoolu postanowił wyłożyć za niego 8 milionów funtów. Robertson nie zastanawiał się ani chwili. Liverpool był jego drugim ulubionym zespołem po Celtiku, a w młodości podziwiał Stevena Gerrarda. W dobie dzisiejszych kwot transferowych suma ta wydaje się promocją. Tym bardziej, jeśli weźmiemy pod uwagę fakt, że w drugą stronę za niemal równą kwotę powędrował głęboki rezerwowy The Reds, Kevin Stewart.

Z perspektywy czasu można zaryzykować stwierdzenie, że uwzględniając cenę, transfer Szkota był najlepszym transferowym majstersztykiem w wykonaniu Michaela Edwardsa. Choć początki Andy’ego w Liverpoolu nie okazały się zbyt łatwe. Miesiąc po przyjściu na Anfield urodził mu się syn Rocco. Oprócz nowych obowiązków obrońca musiał pogodzić się z faktem, że zawodzący wcześniej Alberto Moreno zaczął sezon z wysokiego C i nie opuścił lotów aż do odniesienia kontuzji. Obrońca był bardzo sfrustrowany i przebąkiwało się nawet o jego odejściu zimą.

Jak mówił, choć szanował kolegów z zespołu, to przyszedł na Anfield grać od pierwszej minuty. Andy wykorzystał absencję kolegi i nigdy nie oddał zdobytego miejsca. Podobnie jak w Hull, Szkot z miejsca stał się ulubieńcem fanów. Po jego pamiętnym jednoosobowym pressingu w wygranym meczu przeciwko Manchesterowi City po raz pierwszy usłyszał swoje nazwisko skandowane przez The Kop.

Andy Robertson – legenda Liverpoolu i Premier League

Niedawno Szkot skończył 31 lat. Latem dobiegnie końca jego ósmy sezon na Anfield, który najprawdopodobniej zostanie zwieńczony drugim mistrzostwem Premier League. Robertson wygrał w Merseyside każde możliwe trofeum. Reprezentację Szkocji poprowadził jako kapitan na dwóch Mistrzostwach Europy. Przez wiele sezonów prowadził wewnętrzną rywalizację z Trentem Alexandrem-Arnoldem. Koledzy z przeciwnych flanek co chwilę śrubowali i odbierali sobie nawzajem rekord asyst wśród defensorów w historii Premier League.

Szkot został też odznaczony Orderem Imperium Brytyjskiego za swoje zasługi w futbolu i poza nim. W końcu wiele razy brał udział w akcjach charytatywnych. Robbo ufundował program zapewniający lepszy start dzieciom z biedniejszych rodzin. Osobiście dostarczał też jedzenie dla osób korzystających z banków żywności.

Przebył drogę od zarabiania kilkunastu funtów tygodniowo do bycia gwiazdą światowego futbolu. W wieku 18 lat szukał pracy na Twitterze, bo „życie bez kasy jest do bani”. Andy, nawet gdy wszedł na szczyt, wciąż pozostał tym samym chłopakiem i postanowił dzielić się tym co osiągnął z ludźmi, którzy od początku musieli zmagać się z przeciwnościami losu. Prawdziwy bohater klasy robotniczej, jak zwykli na niego mawiać fani Liverpoolu.

W obecnym sezonie Szkot był wielokrotnie krytykowany przez kibiców i ekspertów, jako że coraz częściej widać, iż zbliża się powoli do końca kariery. W niektórych przypadkach metryki nie da się oszukać, a bok obrony to pozycja, która nie wybacza utraty dynamiki wraz z wiekiem. Szczególnie w wypadku zawodników takich jak Robbo. Walczaków, którzy dzięki swojej determinacji i pasji pokonują bardziej utalentowanych rywali.

Nie zmienia to jednak faktu, że Robertson to absolutna legenda Liverpoolu i jeden z najlepszych lewych obrońców w historii Premier League. Zresztą nawet dziś, kiedy nogi nie niosą go tak jak kiedyś, wciąż potrafi udowodnić krytykom, że nigdy nie można go skreślać. Chociażby wtedy, gdy został zawodnikiem meczu w spotkaniu Ligi Mistrzów przeciwko Gironie.

Nigdy się nie poddawaj

Niedługo po tym, jak Andy przebił się do podstawowego składu Liverpoolu, zapytano go, czy ktoś z akademii Celtiku kontaktował się z nim po latach. „Nie chcę, by rozmawiali ze mną teraz, po tym wszystkim co przeszedłem. Czy kontaktowaliby się ze mną, gdybym uczył WF-u?” skwitował wówczas Szkot. Mimo sukcesu wciąż miał za złe tym, którzy odrzucili go w młodości.

Jednak, jak stwierdził wcześniej, prawdopodobnie było to najlepsze, co przytrafiło mu się w życiu. W końcu nie oglądalibyśmy pewnie takiego Stevena Gerrarda, jakiego znamy, gdyby zakwalifikowano go razem z Michaelem Owenem do narodowej akademii w Lieshall. Michel Platini nie czarowałby kibiców, gdyby nie usłyszał od sztabu medycznego Metz, że jest zbyt wątły, by profesjonalnie grać w piłkę. Chęć udowodnienia własnej wartości to prawdopodobnie największa możliwa motywacja, a Robertson pozostaje tego najlepszym przykładem.