Manchester United w sobotnie popołudnie przyjechał do południowego Londynu, by kontynuować swoją dobrą passę po wysokich wygranych z Southampton (3:0) oraz Barnsley (7:0). Z kolei Crystal Palace szukało pierwszego kompletu oczek w tym sezonie Premier League, mając w pamięci wspaniałą wiktorię z poprzedniej kampanii. Finalnie obie ekipy i podzieliły się punktami, i zachowały czyste konto. Jakie wnioski możemy wyciągnąć po tym meczu? 

Crystal Palace zajęło 40 minut, by dać znak życia

Podopieczni Olivera Glasnera, choć wychodzili na murawę w akompaniamencie swoich głośnych kibiców, od pierwszej minuty wyglądali, jakby nie wiedzieli, po co na Selhurst Park się pojawili. Orły wyglądały po prostu katastrofalnie w pierwszych 40 minutach spotkania z gośćmi z czerwonej części Manchesteru. Podawali źle, atakowali (a może inaczej – próbowali atakować) zupełnie bez planu. Byli wolniejsi przy doskoku do bezpańskich piłek. Przy stałych fragmentach zapominali o kryciu rywali, czego dowodem były dwie doskonałe sytuacje Matthijsa de Ligta. W dodatku raz po raz z radarów Daniela Muñoza znikał Alejandro Garnacho, który na przerwę powinien schodzić z dubletem.

W ciągu 22 minut Palace zaliczyło ledwie 16 podań na połowie United. Eberechi Eze gubił futbolówkę w najprostszych sytuacjach, Adam Wharton chodził jak we mgle, Eddiego Nketiaha widać było tylko, jak podbiegał, by pressować André Onanę. Jedynym pozytywnym akcentem pozostawał Dean Henderson, dzięki któremu wciąż na tablicy wyników widniał bezbramkowy remis. Może jeszcze Tyrick Michell, który nieźle radził sobie z Amadem Diallo na skrzydle.

W tym amoku gracze gospodarzy trwali aż do 43. minuty, gdy świetną sytuację po szybkim ataku lewą flanką miał Eze, ale Anglik uderzył w sam środek bramki kameruńskiego golkipera Czerwonych Diabłów. W doliczonym czasie gry szczęścia próbował z dystansu Nketiah, lecz jego strzał został zablokowany. 0,2 xG wykreowane w ostatnich 180 sekundach pierwszej połowy. Wcześniej ani widu, ani słychu.

Glasner w przerwie musiał przeprowadzić niezłą „suszarkę” w szatni, bo na drugą połowę Palace wyszli odmienieni i zdecydowanie groźniejsi, czego dowodem była fantastyczna podwójna interwencja Onany i pudło z doskonałej sytuacji Eze. Aczkolwiek, te długie wejścia w mecz pozostają zmorą jego graczy w tym sezonie.

Marcus Rashford zanotował zwyżkę formy, więc… wylądował na ławce

Widząc skład, jaki desygnował od pierwszego gwizdka do gry Erik ten Hag, można było się zastanawiać, dlaczego Holender pozostawił na ławce Marcusa Rashforda. Wychowanek Manchesteru United, choć przed przerwą na reprezentacje wyglądał bardzo źle, tydzień temu zanotował ładną bramkę z Southampton, a w środku tygodnia dublet z trzecioligowym Barnsley. Mimo to szkoleniowiec postanowił wystawić na skrzydłach Alejandro Garnacho i Amada Diallo, natomiast na szpicy Joshuę Zirkzee.

United jednak w pierwszej połowie nie odczuło braku 27-latka. Pierwszy raz od dłuższego czasu podopieczni Ten Haga grali z polotem i swobodnie tworzyli sobie kolejne klarowne sytuacje. Były sytuacje de Ligta i Zirkzee po dośrodkowaniach Christiana Eriksena spod chorągiewki, były sytuacje Garnacho wykreowane po świetnych podaniach od Diogo Dalota i byłego snajpera Bolonii, czy uderzenie Fernandesa na początku drugiej części gry. Bramek jednak brakowało.

Rashford finalnie pojawił się na boisku w 61. minucie za Zirkzee, ustawiając się podobnie jak w meczu Carabao Cup na szpicy. Natomiast trzeba przyznać, że akcje Manchesteru zupełnie straciły na jakości po tej zmianie. Stały się niechlujne, nieprzemyślane, a sam Rash nie mógł znaleźć sobie przestrzeni, by dać o sobie znać, nawet gdy po wejściu Rasmusa Højlunda przesunięty został na skrzydło. Goście w drugiej części oddali tylko 2 celne uderzenia i nie wykreowali żadnej „dużej okazji”, przy pięciu takich w pierwszej połowie. Zszedł Zirkzee, zeszło powietrze z gości.

Selhurst Park i Manchester United to wybitnie niedobrana para

Po raz piąty z rzędu Manchester United nie jest w stanie wywieść z południowego Londynu kompletu punktów. Ostatnia wygrana na Selhurst Park miała miejsce jeszcze w lipcu 2020 roku, jeszcze za kadencji Ole Gunnara Solskjæra po golach Rashforda i Anthony’ego Martiala.

Ok, jeśli przyrównać to spotkanie z tym kwietniowym, gdy goście otrzymali czwórkę i oglądali koncert Michaela Olise, to dziś było o niebo lepiej. Pierwsza połowa to totalna dominacja piłkarzy z Old Trafford, ale o ile z Southampton udało się dwie bramki wcisnąć jeszcze przed przerwą i niejako zamknąć mecz, to dziś tej skuteczności zabrakło. A druga połowa raczej przebiegała pod dyktando Palace i to gospodarze powinni przynajmniej raz umieścić futbolówkę w sieci.

Dzisiejszy brak wiktorii zwiększa presję na Eriku ten Hagu, który już po spotkaniu z Liverpoolem znalazł się pod sporym ostrzałem ze strony kibiców i ekspertów. Po pięciu kolejkach Czerwone Diabły mają zaledwie 7 punktów na swoim koncie, mimo że terminarz poza derbową potyczką z The Reds nie był najtrudniejszy. Dwa mecze na zero z przodu, trzy na zero z tyłu. Potrzeba więcej takich spotkań jak z Soton, pewnych (choć dopiero od momentu obronionego karnego) wygranych, gdy szybko kończysz jakiekolwiek emocje i nadzieje dla rywali.

Za chwilę Manchester United wchodzi do gry w Lidze Europy, a w lidze pojawiają się na horyzoncie trochę trudniejsi przeciwnicy (choćby Spurs i Aston Villa). Takie straty oczek będą kłuć jeszcze bardziej.