Walia to jeden z najbardziej odległych i nieodkrytych regionów Wielkiej Brytanii. Dla mieszkańców Europy Środkowej, w większości stanowi pewnie ciekawostkę, hipsterski kierunek planowanego wypoczynku. Naturalność i niezwykła w swojej prostocie magia tego miejsca jest niewymowna. Urocza małomiasteczkowość, paradoksalne poczucie wyobcowania w niezwykle zgranej lokalnej społeczności. Co więcej, nieprawdopodobne, zachowane niemal w nienaruszonym stanie budowle, lokalne przedsiębiorstwa, czy przepiękne, wytworzone przez naturę krajobrazy. 

Nie samą naturą żyje człowiek. Warto pamiętać o czymś dla ducha. W tym celu postanowiłem wybrać się na spotkanie Cymru North, pomiędzy Llandudno i Guilsfield. Romantyzm wspomnianego przeżycia zapamiętam prawdopodobnie do końca życia. Obraz wspomnianego przedsięwzięcia był bowiem tak nostalgiczny i tak chwytający za serce, że ciężko to przedstawić za pomocą prostego opisu. Zapraszam na opowieść o enigmatycznym i zaglądającym w głąb duszy lokalnym świecie piłkarskim Cymru!

System rozgrywkowy, istota działania i jedności

To z pozoru może wydawać się niemożliwe, jednak walijski system rozgrywkowy składa się z aż jedenastu powiązanych ze sobą lig. W Welsh Premier League spotkania rozgrywa 12 klubów, które rywalizują nie tylko o miano mistrza kraju, ale również możliwość wzięcia udziału w eliminacjach do europejskich pucharów. Najbardziej utytułowany i zarazem największy klub w historii to The New Saints of Oswestry Town & Llansantffraid Football Club, w skrócie TNS lub po prostu The News Saints. Co ciekawe, wspomniana ekipa powinna raczej dobrze kojarzyć się fanom piłki w Polsce, ponieważ w ciągu minionych lat, konsekwentnie była ona eliminowana w rundach kwalifikacyjnych do europejskich pucharów przez Ruch Chorzów, Polonię Warszawa, Amicę Wronki czy Legię Warszawa. W drużynie mistrza kraju występuje również piłkarz z polskim paszportem – Adrian Cieślewicz.

Drugi poziom rozgrywkowy w Walii został podzielony na dwie części – północ i południe, w których do rywalizacji przystępuje 16 drużyn. Z każdej części, co roku spadają trzy drużyny, a możliwość awansu do najwyższej klasy rozgrywkowej otrzymuje zaledwie jedna. Warto w tym miejscu zaznaczyć, że piłkarze bardzo odbiegają od realiów angielskich i najzwyczajniej w świecie nie są w stanie utrzymywać się z piłki. To smutne mrzonki, które zdają się jednak nie przeszkadzać w zabawie z ukochanym sportem. W świecie, w którym coraz ciężej o mobilizację bez pieniędzy, to piękny i sielankowy obraz.

Często wydawać by się mogło nad wyraz podkreślane symbole narodowe, w Walii jakoś przyjemnie uzupełniają lokalne tło. Ani to razi w oczy, ani w uszy za sprawą słyszanego jedynie wśród ludzi starszych, czy w pociągach języka.

Czynnikiem, który niezwykle mnie dotknął przy okazji poznawania panujących we wspomnianym kraju realiów, była jedność. Coś, czego niezwykle mi brakuje siedząc w Polsce. Niezależnie czy kogoś to dotknie, czy nie, to uważam, że u nas ta jedność przejawia się tylko i wyłącznie wtedy, kiedy jest już totalnie do dupy. Kiedy nie ma nic do stracenia, bo poległo się na każdym możliwym polu, to wtedy faktycznie jako społeczeństwo potrafimy ze sobą współpracować. To bardzo krzywdzące i smutne, jednak prawdziwie. Z uwagi na uwarunkowania historyczne i geograficzne daleko nam do reprezentowanej tam otwartości i chęci ujednoliconego działania. Często trudno nam wychylić się spoza własnego podwórka i spojrzeć na potrzeby innych, czy chociażby lokalnej społeczności. Zdaję sobie sprawę, że to bardzo duże uogólnienie i jest masa ludzi działających i zrzeszających ludzi społecznie. W opisywanym kraju jest to jednak niemal naturalne, co stanowi pewną różnicę.

Naturalnie, w każdym społeczeństwie są wyjątki i nie jest to tylko i wyłącznie wspaniały, wykreowany, sielankowy obraz odnalezionego gdzieś w głębi Zjednoczonego Królestwa państwa. Oczywiście, że nie. Czy potrafiłbym na co dzień cieszyć się pięknem morza, gór i zachowanych tam obiektów – pewnie nie. Walia stała się dla mnie rodzajem idylli, do której chętnie będę wracał, wiedząc, że zawsze odnajdę tam wycieszenie i doładowanie do wiary w ludzi. Wiary niezwykle płonnej, ale potrzebnej.

Llandudno – Guilsfield – czego się dowiedziałem i nauczyłem

Jeżeli uważacie, że informacje meczowe są łatwo dostępne i powszechne, to możecie się zawieść. Online nie załatwicie sobie również biletów, więc śmiało mogę to przyrównać do jakiegoś czwartego/piątego poziomu rozgrywkowego w Polsce. Na stronie klubowej gospodarzy lepiej niż spotkanie z Guilsfield reklamowany był nadchodzący festiwal piwa, więc udało się również zahaczyć o lokalny folklor. Odmówienie sobie pinty przy okazji wizyty w pubie graniczy z mission impossible. Nie ma sensu kłamać…

Wracając do wątku piłkarskiego – trafiłem na bardzo ciekawy przypadek drużyny trawionej przez problemy. Llandudno jeszcze w minionej kampanii było w stanie rywalizować o powrót do najwyższej klasy rozgrywkowej, kończąc rozgrywki na trzecim miejscu. Niestety, władze ligi zdecydowały, że boisko, na którym dotychczas rywalizowała drużyna, musi zostać odrestaurowane, ponieważ nie spełnia dłużej oczekiwanych wymogów. Klub borykał się z nieprawdopodobnymi problemami, a spotkania po dziś dzień rozgrywa w oddalonym o kilka mil Conwy.

W ostatnim czasie dzięki pomocy kibiców i zjednoczeniu społeczności udało uzbierać się niezbędną do restauracji boiska kwotę i być może w końcówce obecnej kampanii uda się ponownie rozgrywać spotkania domowe w Llandudno. Wspomniane perypetie odbiły się jednak znacząco na strukturze drużyny. Począwszy od trenera i sztabu, a kończąc na piłkarzach stanowiących o sile drużyny – wszyscy postanowili odejść i zapewnić sobie zdecydowanie bardziej stabilne miejsca do rywalizacji.

Nie przeszkodziło to jednak w tym, aby w pewnym stopniu spróbować się odrodzić. Llandudno postanowiło wystawić w rozgrywkach juniorską sekcję drużyny, wspieraną kilkoma doświadczonymi piłkarzami. Duża w tym zasługa rodziny Montgomery. Ojciec i głowa rodziny – Grant Montgomery jest jednym z trenerów, jego żona zajmuje się kwestiami organizacyjnymi, sprzedażą biletów, syn Stevie prowadzi kadrę U23, a kolejny syn –  Levi, z którym miałem okazję porozmawiać, zajmuje się mediami i oprawą wizualną, przygotowując m.in. programy meczowe, czy grafiki w mediach, ma zaledwie szesnaście lat!  Trzeci syn – Frank, reprezentuje lokalne barwy jako obrońca. Wspaniale uwydatnione współpracowanie w świetle kryzysu i niemal rodzinne (dosłownie) zrzeszenie społeczności.

Jak łatwo wywnioskować, rozgrywki nie stoją na najwyższym poziomie. Są niezwykle fizyczne i jeżeli chce się w nich odpowiednio rywalizować, wymagane jest poprawne przygotowanie. Trudno się zatem dziwić, że kompletnie rozbita i wymieniona ekipa zajmuje ostatnie miejsce w ligowej tabeli, niemal zabijając się o możliwość zdobycia ligowych punktów. Młodzieżowcom nie brakuje zapału i pasji, brakuje jednak umiejętności, doświadczenia i fizyki. Ciężko obejść te kwestie.

Sam poziom przyrównałbym do czwartej/piątej polskiej ligi. Jeżeli ktoś wybiera się na takie spotkanie z nadzieją na oszałamiającą technikę czy nowoczesne założenia taktyczne, to raczej się zawiedzie. Stary, dobry, brutalny, agresywny i fizyczny brytyjski futbol, który gatunkowo jest tak ciężki, że niejeden fanatyk nowoczesnego futbolu by poległ i podziękował. Ma to jednak swój niewymowny urok, który ciężko zrozumieć i opisać. Chyba po prostu trzeba to przeżyć i spróbować… polubić?

Mecz zakończył się zwycięstwem przyjezdnych. Sam spektakl objawił się kilkoma wybitymi poza obręb boiska piłkami, brutalnymi wejściami nakładką, wieloma wślizgami, drobnymi i bardziej dotkliwymi urazami, oraz wieloma bataliami fizycznymi w środku pola.

Michał Kesler vs. Danny Holland – wywiad z gwiazdą lokalnej drużyny

Po przybyciu na stadion otrzymałem możliwość porozmawiania ze wspomnianym wyżej człowiekiem od mediów – synem trenera. Levi stwierdził, że nie ma najmniejszego problemu w wywiadzie z którymś z lokalnych bohaterów. Miałem nawet możliwość wyboru piłkarza. Postawiłem na kapitana, który za sprawą kryzysu przyjaciół, postanowił pomóc i wesprzeć drużynę w walce o ligowy byt. Co ciekawe, Danny urodził się w Wrexham, więc niedaleko pada jabłko od jabłoni…

MK: Cześć Danny. Od jak dawna jesteś związany z Llandudno? Skąd zamiłowanie do lokalnej społeczności i pasja? Miałeś przyjemność występować wcześniej w jakichś „większych” akademiach piłkarskich/rozgrywkach ligowych?

DH: Nie, niestety nie miałem przyjemności szkolenia się w akademii. Do Llandudno przybyłem zaledwie parę miesięcy temu, za sprawą nowego menedżera. Poprosił mnie o pomoc w związku z potrzebą przejścia juniorów do rozgrywek seniorskich. Miałem przyjemność występować wcześniej w rozgrywkach ligowych, dzięki czemu wiem, jak to wszystko funkcjonuje. W ostatnim czasie wycofałem się jednak z piłki za sprawą drugiej pasji – wyścigów.

MK: Ze strony piłkarskiej – jak opisałbyś rywalizację w lidze walijskiej? Czego wymaga od potencjalnego śmiałka?

DH: Niestety, nie mogę porównać tego z żadną inną ligą, jednak uważam, że jest bardzo wymagająca i zakłada sporo rywalizacji. Im niżej, tym ciężej się przebić. Znaczenie mogą mieć nawet najmniejsze błędy, chłopacy nie mają jeszcze takiego ogrania. Spoglądając na te wszystkie małe błędy na koniec sezonu, możemy skończyć ze świadomością, że to one kosztowały nas np. utrzymanie.

MK: Jakie są twoje oczekiwania względem niedawno rozpoczętej kampanii?

DH: Niewątpliwie celem numer jeden będzie utrzymanie. Nie mamy utrzymywać głowy w chmurach z mrzonkami o skończeniu na szczycie tabeli. Chłopacy są bardzo młodzi i widzę, że starają się z całych sił. Ostatecznie musimy jednak wyznaczyć pewne granice i zacząć punktować, bo wkrótce może okazać się na to za późno.

MK: Jak wygląda organizacja ze strony kibiców i lokalnej społeczności? Czy ich wsparcie pomaga wam w osiąganiu upragnionych celów?

DH: Kibice są zawsze za nami, mając takich ludzi za plecami, można osiągnąć wiele. Nawet teraz, jak mogłeś zaobserwować, mimo kolejnej porażki, czekali na nas przy wejściu do szatni, oklaskując niczym bohaterów. To wspaniałe uczucie i również świetna sprawa dla tych początkujących chłopaków. To niewątpliwie uczy ducha sportu i walki, a także pomaga zrozumieć, co w tym wszystkim się liczy. Nie muszą zmagać się z tą zbędną i rozdmuchaną współcześnie presją odniesienia sukcesu.

MK: Idol z dzieciństwa?

DH: Chyba Cristiano Ronaldo. Wiele ludzi debatuje między nim a Messim, więc ewentualnie mógłbym stwierdzić, że obaj panowie byli wzorem.

MK: Czy wspierasz jakikolwiek zespół Premier League?

DH: Zdecydowanie Liverpool, niemal od momentu narodzin. Urodziłem się tam i jestem mocno związany z miastem i drużyną.

MK: Jakie jest twoje największe marzenie?

DH: Tak jak wspomniałem, zajmuję się trochę wyścigami, jestem również nauczycielem sekcji tego sportu. Jeżeli mówimy o marzeniach, to prawdopodobnie możliwość startu w Formule 1 byłaby ich spełnieniem!

Epilog

Wypadałoby jakoś sprawnie podsumować zebrane tu myśli i przedstawione postacie. Z mojego punktu widzenia, wydaje się to arcytrudne. Ciężko podsumowywać doświadczenia, emocje i uczucia. To niemal nierealne i niemożliwe. Ktoś zafascynowany romantyzmem opisywanej historii i miejsca odda się wirowi poszukiwań i informacji, a drugi totalnie to oleje nie widząc w tym nic wyjątkowego. Całkowicie normalne i powszechne zjawisko.

Chcę jednak, aby coś z tego reportażu ostatecznie wybrzmiało i zostało w świadomości odbiorcy. To romantyczna i niejednokrotnie dotkliwa walka o pasję. Jeżeli w naszej lokalnej rzeczywistości dzieje się coś dobrego, młodzież stara rozwijać swoje sportowe pasje, to zamiast podkładać kłody pod nogi i bezpodstawnie oceniać, warto przyczynić się do tego, aby wspólnie kreowane miejsce stawało się nieustannie lepsze.

Nikt nie jest w stanie tak dobrze odtworzyć lokalnego ducha zjednoczenia i walki o wspólnie wyznaczone cele, jak grupka ludzi z pasją, która tylko pragnie robić to, co kocha. Niezależnie od miejsca, pogody, rezultatu, czy bilansu poniesionych zysków i strat. Niezależnie od wszelkich przeciwności walczmy o swoje i pielęgnujmy lokalne jednoczące społeczeństwo możliwości.

Idąc tym śladem i tropem nie tylko mamy okazję nauczyć czegoś dzieciaki, ale również samych siebie. Trafną mową końcową okazują się dla mnie dwa walijskie przysłowia, z którymi dziękując za odbiór tekstu pragnę was zostawić! Adar o’r unlliw hedant i’r unlle oraz Rhaid cropian cyn cerdded.. (Ptaki tego samego koloru fruwają razem oraz musisz raczkować zanim zaczniesz chodzić…)