Miniony właśnie sezon był absolutnie rekordowy pod względem przetasowań na stanowisku menedżera. Od początku kampanii 2022/2023 pracę straciło aż czternastu szkoleniowców. Wcześniej największa liczba zwolnionych trenerów w jednym sezonie wynosiła dziesięć. Znaczne zawyżenie tej statystyki pokazuje tylko, z jak ogromnymi wyzwaniami na co dzień mierzą się menedżerowie. W Premier League gra toczy się o najwyższą stawkę, a co za tym idzie o ogromne pieniądze. Tylko nieliczni właściciele czy prezesi potrafią przetrwać presję w obliczu złych wyników drużyny. Inni uciekają się do radykalnych rozwiązań, co najczęściej nie kończy się dobrze.

Karuzela trenerska kręciła się niemal od startu rozgrywek. Na samym początku pracę stracił Scott Parker i Thomas Tuchel. Jednak wraz z upływem czasu lista ta się powiększała, a prawdziwą eskalację mogliśmy obserwować u schyłku sezonu. Na co najmniej dziesięć kolejek przed końcem ubiegłej kampanii pracę straciło aż pięciu szkoleniowców. Nie zawsze przyczyną było nieuchronne widmo spadku, jak w przypadku Tottenhamu czy Chelsea, jednak wszystkie te historie łączy jedna wspólna cecha – brak pożądanego efektu.

Kuriozalne decyzje Leeds United

Zespół z Elland Road jest prawdopodobnie idealnym przykładem na to, jak nie postępować ze zmianami menedżerów. Wszystko zaczęło się od zwolnienia Jesse’ego Marscha. Amerykanin pożegnał się z pracą 6 lutego po rozegraniu 20 spotkań. Jedni powiedzą, że to za późno, inni, że zmiana w ogóle nie była potrzebna. Mnie zdecydowanie bliżej do tego pierwszego obozu. Jeśli właściciele Pawi mieli na uwadze rozstanie się z 49-latkiem, to czas na podjęcie takiego kroku był zdecydowanie wcześniej. Mam na myśli oczywiście przerwę na Mistrzostwa Świata w Katarze, które wyjątkowo odbyły się w środku sezonu. Takie okienko wydawało się idealnym momentem na przeprowadzenie ewentualnych roszad w sztabie szkoleniowym. Jak się skończyło, wszyscy wiemy – Jesse Marsch dostał kolejne okno transferowe, przeprowadził następny amerykański zaciąg, który zawiódł, a od tamtego czasu Pawie szybowały już w dół.

Jego następcą, nie licząc oczywiście Michaela Skubali, zatrudnionego w roli trenera tymczasowego, został Javi Gracia. Chciałbym poznać chociaż jedną osobę, która przed startem sezonu przynajmniej wspomniała jego nazwisko w kontekście pracy w Premier League. Wybór kompletnie abstrakcyjny, który właściwie nie bronił się chyba z żadnej strony. Jak potoczyła się przygoda Hiszpana? Tak jak można się było tego spodziewać. Były szkoleniowiec między innymi Watfordu poprowadził Leeds w jedenastu spotkaniach w angielskiej ekstraklasie. Jego bilans prezentuje się następująco: 3 zwycięstwa, 2 remisy i 6 przegranych. Średnia punktów za jego kadencji to dokładnie 1 punkt na mecz. Czy trzeba dodawać coś więcej? 

Po kolejnej kompromitującej porażce właściciel Pawi – Pan Andrea Radrizzani postanowił podjąć decyzję o zwolnieniu hiszpańskiego menedżera. Przegrana 4-1 z Bournemouth, które z całym szacunkiem dla pracy Gary’ego O’Neila nie jest topowym zespołem, przelała czarę goryczy. Radrizzani wytoczył najcięższe działa – do gry wrócił Sam Allardyce. Człowiek, któremu powierzono zadanie z gatunku tych niemożliwych do zrealizowania. Atmosfera w drużynie była już zupełnie zepsuta. Wraz z odejściem Javiego Gracii, klub opuścił też Victor Orta – dyrektor sportowy zespołu z Elland Road. Na pokładzie został więc już tylko Big Sam. 

Anglik przyjął naprawdę niewdzięczną ofertę. Do końca sezonu pozostały cztery spotkania, a na rozkładzie Pawi Manchester City, Newcastle, West Ham i Tottenham. Czy można trafić gorzej? Remis z drużyną Eddiego Howe’a był wszystkim, co udało się ugrać w końcówce minionej kampanii. Jak doskonale wiemy, ta misja ratunkowa nie skończyła się pomyślnie. Mimo wszystko kibice postronnych drużyn mogą być zadowoleni z wyboru Radrizzaniego. Sam Allardyce dostarczył nam kilka świetnych tekstów podczas konferencji prasowych i chyba wszyscy przyznają, że miło było ponownie zobaczyć tego ikonicznego menedżera na ławce trenerskiej.

Leeds United wróciło do Championship i żaden ze szkoleniowców zatrudnionych w końcówce sezonu nie był w stanie obronić drużyny przed spadkiem. Na myśl może jednak przychodzić jedno ważne pytanie. Co, gdyby następca Marscha dostał czas do końca rozgrywek? Osobiście uważam, że zdecydowanie lepszym wyborem jest pozostawienie menedżera, który i tak już został zatrudniony naprawdę późno do końca kampanii. Niemniej jest jedno 'ale’. Nie w przypadku kiedy człowiekiem, który ma uratować twoją drużynę przed relegacją, jest Javi Gracia. Wybór Hiszpana był przysłowiowym gwoździem do trumny, a panicznie zatrudnienie Allardyce’a na dosłownie chwilę przed zakończeniem sezonu nie miało prawa już nic zmienić.

Jeden z najbardziej sensacyjnych spadków ostatnich lat

Wciąż ciężko w to uwierzyć. James Maddison, Youri Tielemans, Kelechi Iheanacho i wielu innych świetnych zawodników. Wszyscy pożegnali się z angielską ekstraklasą. Fakt, w Leicester nie działo się najlepiej. Kompletnie fatalne letnie okno transferowe nie zwiastowało niczego dobrego w nadchodzącym sezonie. Jednak czy ktokolwiek typował ekipę niedawnych mistrzów Anglii do spadku z ligi?

Brendan Rodgers pożegnał się z posadą po 28 kolejkach. Jego przygodę zakończyła fatalna passa sześciu meczów bez wygranej. Właściwie w 2023 roku pod jego wodzą Lisy zdołały zgarnąć komplet punktów jedynie w dwóch spotkaniach. Zespół konsekwentnie szybował w dół tabeli, a nazwisko 50-latka widniało na szczycie list 'do zwolnienia’ u każdego bukmachera w Wielkiej Brytanii. Na początku kwietnia stało się więc to, co wydawało się nieuchronne. Były szkoleniowiec Liverpoolu opuścił szeregi Lisów, a niedługo później jego następcą został ogłoszony Dean Smith.

Jeśli mamy bazować jedynie na cyferkach i statystykach, to zatrudnienie Smitha przyniosło pożądany efekt. Brendan Rodgers zostawił klub na 19. miejscu w tabeli, zaś za kadencji 52-latka Leicester zaliczyło progres. Progres, jeśli tak możemy nazwać przesunięcie się w tabeli o jedną pozycję wyżej. W realiach Premier League nie zmienia to niestety zupełnie niczego. Nowy menedżer Lisów wygrał zaledwie dwa spotkania, a po drodze oprócz niemal z góry wpisanych w koszta porażkach z Manchesterem City czy Liverpoolem zaliczył kilka dość upokarzających wpadek takich jak remis z Leeds czy Evertonem. Oczywiście była to dwójka bezpośrednich rywali w walce o utrzymanie, jednak takie mecze po prostu trzeba wygrywać. Tym bardziej, jeśli spojrzymy na potencjał kadrowy tych trzech zespołów. Gołym okiem widać, że w drużynie Lisów jest po prostu dużo więcej jakości piłkarskiej.

Zdaniem chociażby Pepa Guardioli to zawodnicy są najbardziej odpowiedzialni za losy zespołu. W przypadku zespołu z King Power Stadium zawiedli również oni. Rolą trenera jest ułożyć to zbiorowisko talentu i umiejętności w jeden umiejętnie funkcjonujący kolektyw. A zwłaszcza w drużynie pokroju Leicester City. Czy nieco ponad miesiąc to wystarczający czas, aby dokonać takiej sztuki? Niezupełnie – jak nauczył nas przypadek Deana Smitha. Kwestią otwartą pozostaje to, co gdyby nie zwolniono Brendana Rodgersa. Być może w najważniejszych meczach, takich jak wspomniane wcześniej potyczki z The Toffees czy Leeds, Irlandczyk zdołałby wykrzesać z zawodników, których doskonale zna absolutne maksimum i odmienić losy sezonu. Niestety tego się już nie dowiemy.

Synonim toksycznej atmosfery

Odbiegając już nieco od przykładów drużyn, które dokonywały pochopnych zmian w ferworze walki o pozostanie w elicie, przenieśmy się do stolicy Anglii. Tottenham to klub zagadka. Przed rozpoczęciem kampanii 2022/2023 wielu kibiców spodziewało się dość niezłego sezonu w wykonaniu Kogutów. Obiecujące transfery i doświadczony menedżer. Mówiąc krótko, nic nie zwiastowało tego, co spotkało drużynę Spurs w minionych rozgrywkach. Zaczęło się od wypowiedzi na konferencji, która z pewnością zapisze się w historii Premier League. Antonio Conte wygarnął wszystko, co myśli o piłkarzach i zarządzie klubu. Niedługo później, Włoch opuścił szeregi Tottenhamu.

Do końca sezonu zespół Spurs prowadziło jeszcze dwóch menedżerów. Najpierw schedę po Conte przejął jego asystent – Cristian Stellini. Włoch zdołał poprowadzić drużynę zaledwie w czterech spotkaniach, ale cóż to były za mecze. Remis z Evertonem, porażka z Bournemouth i wreszcie totalna kompromitacja w pojedynku z Newcastle United. Pod wodzą Stelliniego Koguty błyskawicznie wypadły z miejsca gwarantującego Ligę Mistrzów, na którym pozostawił drużynę Antonio Conte. Nikt jednak nie spodziewał się, jaki będzie finał.

Po przegranej 6-1 ze Srokami, do końca sezonu drużynę objął Ryan Mason, czyli kolejny z tych, którzy mają po prostu uratować sytuację na tyle, na ile to możliwe. Niestety, nic z tych rzeczy nie miało miejsca. Anglik próbował, kombinował z ustawieniem, po raz pierwszy od naprawdę dawna zobaczyliśmy nawet  w defensywie Tottenhamu czwórkę z tyłu. Eksperymenty nie przyniosły jednak żadnego efektu, a Koguty z każdą kolejną kolejką spadały coraz niżej.

W porównaniu z pozycją, na której zostawił drużynę Antonio Conte, Tottenham spadł aż o cztery miejsca w tabeli. Sezon zakończyli więc na koszmarnym ósmym miejscu. Były nadzieje na Champions League, później prześmiewcze wspominanie czwartkowych wieczorów, a zakończyło się na niczym. Po raz pierwszy od sezonu 2009/2010 Spurs nie zagra w europejskich pucharach. Oczywiście w tym przypadku zmiana menedżera była po prostu nieunikniona, jednak warto podkreślić, że następcy Conte we dwójkę zdobyli zaledwie 11 punktów w 10 ostatnich spotkaniach. Przy takich rywalach i z takim składem to doprawdy niedopuszczalny wynik.

Największe zaskoczenie

Jeśli można jakoś pocieszyć kibiców Tottenhamu, to jedynie opisując to, co wydarzyło się w Chelsea. Todd Boehly z pewnością przejdzie do historii jako jeden z najbardziej kontrowersyjnych właścicieli w Premier League. Amerykanin jest dopiero na początku swojej przygody i raczej ciężko wyobrazić sobie, aby zakończyła się ona w najbliższym czasie, jednak to, co miało już miejsce za kadencji 49-latka, zasługuje na wyróżnienie. Pomijając już całą otoczkę związaną ze zwolnieniem Thomasa Tuchela czy ogromne pieniądze wydane na transfery, skupimy się na jednej decyzji, która jest zupełnie niewytłumaczalna.

Stery The Blues po odejściu niemieckiego szkoleniowca objął Graham Potter. O słuszności tego wyboru można dyskutować naprawdę wiele, jednak o Angliku z pewnością możemy powiedzieć to, że charakteryzuje go chęć wdrożenia do klubu konkretnego projektu. Wydawało się więc, że Chelsea będzie dla niego idealnym miejscem. Wiadomo było, że 48-latek dostanie na Stamford Bridge pieniądze i piłkarzy, o jakich tylko poprosi. Jednak w przypadku trenerów pokroju Pottera jest coś zdecydowanie ważniejszego niż nielimitowana kasa na nowych graczy. To czas i zaufanie ze strony właścicieli. Niestety Anglik nie mógł liczyć na nic z tych rzeczy.

Oczywiście trzeba powiedzieć sobie jasno, jego wyniki były po prostu słabe. Potter poprowadził Chelsea w Premier League w 22 spotkaniach, w których zanotował aż siedem remisów i osiem porażek. Odchodząc, zostawił The Blues na 11. miejscu w tabeli. To naprawdę kompromitujący wynik, jednak czy to wystarczająca podstawa do tego, aby zwolnić menedżera, który chwilę wcześniej dostał pięcioletni kontrakt i setki milionów na wzmocnienie składu? Todd Boehly nie widział w tym najmniejszego problemu.

Niemniej ciekawy, jeśli można tak to nazwać, jest wybór następcy Pottera. W przeciwności do zatrudnienia Javiego Gracii przez Leeds United, nawiązanie współpracy z Frankiem Lampardem broni się jedynie pod jednym aspektem. Anglik to po prostu niekwestionowana legenda Chelsea. Niestety na tym kończą się argumenty, które mogą uzasadniać jego wybór. Umówmy się, bycie legendą klubu to jeszcze trochę za mało, aby zostać jego szkoleniowcem. Po raz kolejny Todd Boehly nie widział w tym nic złego.

Zwolnić Grahama Pottera i zastąpić go Frankiem Lampardem? Tym Frankiem Lampardem, który został zwolniony z Evertonu? To naprawdę co najmniej kuriozalne posunięcie. W ramach przypomnienia, jak potoczyła się druga przygoda Anglika w roli szkoleniowca The Blues. Chelsea spadła o jedno miejsce w tabeli i finalnie zakończyła sezon na 12. pozycji. Po drodze, podopieczni Lamparda odpadli również z Ligi Mistrzów, jednak musimy zauważyć, że dwumecz z Realem Madryt jest ogromnym wyzwaniem chyba dla każdego menedżera na świecie. Wracając jeszcze na angielskie podwórko, warto odnotować bilans Anglika – 1 zwycięstwo, 2 remisy, 6 porażek. Cóż, niezwykle korzystna zmiana na pozycji menedżera.

Historia potwierdza regułę

Analitycy Opta przeanalizowali dziesięć ostatnich przypadków, kiedy drużyny Premier League zmieniały menedżera podczas walki o utrzymanie. Niestety statystki boleśnie pokazują, jak kończyły się te decyzje. Zaledwie trzy razy kluby wychodziły na tym korzystnie.

Dwa razy to Sunderland trafił w dziesiątkę ze zmianą szkoleniowca w końcówce sezonu. Najpierw w sezonie 2012/2013 utrzymanie Czarnym Kotom rzutem na taśmę zapewnił Paolo Di Canio. Znany ze swoich ekscentrycznych gestów Włoch miał naprawdę mało czasu, bowiem na uratowanie sytuacji dostał zaledwie siedem kolejek.

Kolejny przypadek to sezon 2014/2015. Wówczas stery klubu ze Stadium of Light objął Dick Advocaat po tym, jak z drużyną pożegnał się Gus Poyet. Holender miał na wykonanie swojej misji nieco więcej czasu, bo 'aż’ dziewięć kolejek. Finalnie Sunderland zakończył sezon na 16. miejscu w tabeli.

Ostatni klub, któremu opłaciła się późna zmiana menedżera to Southampton. Mowa oczywiście o przypadku Marka Hughesa, który objął Świętych na osiem kolejek przed końcem sezonu 2017/2018 i zdołał uratować drużynę przed spadkiem.

Niestety pozostałe historie to już pasmo niepowodzeń. Ostatnia próba ratowania drużyny na chwilę przed zakończeniem rozgrywek miała miejsce w sezonie 2021/2022, kiedy właściciele Burnley postanowili rozstać się z Seanem Dychem i na osiem meczów zatrudnili Michaela Jacksona. Ponadto swoich sił próbowali między innymi Scott Parker z Fulham w 2019 roku czy Darren Moore z West Bromem w kampanii 2017/2018.

Jeśli chcesz zwolnić trenera, zrób to szybko

Analizując losy wszystkich zespołów, które w tym sezonie zwolniły swojego menedżera, możemy zauważyć kilka naprawdę udanych zmian. Chyba najbardziej sensacyjną jest ta w Bournemouth. Większość typowała Wisienki do spadku i przyznam, że sam byłem w tym gronie, bo argumentów uzasadniających taki wybór było naprawdę dużo. Jednak to, jak odmienił ten zespół Gary O’Neil to coś wręcz niespotykanego. 

Kolejną ekipą, której zmiana trenera wyszła na dobre, jest Wolverhampton. Oczywiście Julen Lopetegui nie zrobił z tą drużyną nie wiadomo jakich cudów, jednak odmienił jej oblicze po wybitnie słabym początku pod wodzą Bruno Lage’a. Portugalczyk zostawił Wilki w strefie spadkowej, a pod wodzą Hiszpana widmo relegacji szybko odeszło w zapomnienie.

W przypadku Aston Villi i Unaia Emery’ego wystarczy chyba napisać jedno. W przyszłym sezonie The Villans wystąpią w europejskich pucharach. Co prawda to tylko Liga Konferencji Europy, jednak czy ktokolwiek spodziewał się Aston Villi w takim miejscu? Fenomenalną robotę wykonał w Birmingham Hiszpan.

Co łączy wszystkie wymienione wyżej sytuacje? Rzecz jasna szybki czas działania. Jeśli chcesz zmienić menedżera, to zrób to przy pierwszej możliwej okazji, tak aby nowy trener dostał przede wszystkim odpowiednią ilość czasu. W realnym świecie szkoleniowcy nie działają jak w Football Managerze. Nie wystarczy zmienić taktyki w ustawieniach. Wszystko trzeba najpierw wypracować, a dopiero później próbować adaptować to do gry i udoskonalać. Jednak jak tego dokonać, jeśli na piłkarskie 'Mission: Impossible’ trenerzy dostają tak mało czasu?