Arsenal nie poszedł w ślady Manchesteru United i odpadł z rozgrywek Ligi Europy, przegrywając ze Sportingiem. Co prawda, piłkarze Mikela Artety po raz drugi zremisowali z portugalską ekipą 1:1 w regulaminowym czasie gry, ale okazali się gorsi w serii jedenastek 3:5. Jakie wnioski możemy wyciągnąć po tym spotkaniu Kanonierów?

Odwrócona logika rozgrywania meczu Tottenhamu

Mecz ze Sportingiem od początku nie stanowił dla Arsenalu spacerku. Podopieczni Rúbena Amorima potrafi naprawdę nie raz, czy dwa świetnie pressować gospodarzy i wysoko odbierać piłkę. Starali się również wyprowadzać bardzo szybkie kontry. Szczególnie dobra była ta, przy której na bramkę Ramsdale’a popędził Marcus Edwards, ale w ostatniej chwili jego strzał zablokował wracający Zinchenko. Na niezłe próby z dystansu decydowali się w pierwszej połowie chociażby Trincao czy Ugarte. Aczkolwiek klarownych sytuacji brakowało. Najlepiej świadczy o tym fakt, że schodzą na przerwę goście pozostawali bez celnego uderzenia na bramkę, pomimo większej ilości strzałów.

Pomimo tego zagrożenia Kanonierzy wydawali się kontrolować przebieg boiskowych poczynań. Nawet pomimo tego, że z boiska szybko musieli zejść Tomiyasu i William Saliba. Na pewno pomogła w tym bramka Granita Xhaki, ale próby gospodarzy były bardziej konkretne. W dodatku zdecydowanie lepiej potrafili się utrzymać przy piłce pod bramką rywali. A przede wszystkim doskonale wiedzieli, co z nią w tych rejonach uczynić w porównaniu do przeciwników, którzy czasami gubili początkowy pomysł na rozerwanie szyków defensywnych. Mieli też ten pierwiastek piłkarskiej magii. Jeśli ktoś nie widział, co zrobił z linią obrony Sportingu Jesus, gdy poradził sobie z trójką przeciwników i oddał uderzenie pomiędzy nogami jednego z nich, niech koniecznie to sobie nadrobi.

Co się stało w przerwie z gospodarzami? Ciężko powiedzieć, co powiedział swoim podopiecznym w przerwie Ruben Amorim, ale drugie 45 minut to dominacja Sportingu. Goście grali na niesamowitej intensywności (która potem się odbiła im w dogrywce), robili wszystko szybciej i dokładniej od Arsenalu. Mieli swoje sytuacje. Natomiast gol padł po jednej z najbardziej nieoczywistych, gdy fenomenalnym lobem z połowy boiska popisał się Pedro Gonçalves. Sytuację na rozstrzygnięcie rywalizacji miał ponownie Edwards, ale jego strzał wybronił kapitalnie Ramsdale. Arsenal zagrał odwrotnie do tego, co zazwyczaj czynią jego najwięksi rywale z północnego Londynu – pierwsza połowa TOP (no może troszeczkę na wyrost), druga flop.

W dogrywce wyszła jakość rezerwowych, jakich miał do dyspozycji Mikel Arteta. To gospodarze byli bardzo blisko rozstrzygnięcia tego meczu przed rzutami karnymi. Problem w tym, że w pomiędzy słupkami bramki ekipy z Lizbony stał tego wieczoru Antonio Adán. 35-letni golkiper wygrał pojedynek sam-na-sam z Trossardem w pierwszej części dogrywki. W drugiej dwukrotnie zanotował fantastyczne interwencje po strzałach głową Gabriela, najpierw po rzucie wolnym, a następnie po rożnym. Jak się ostatecznie okazało, te obrony plus zatrzymanie strzału Martinellego w serii jedenastek, zapewniło awans Lwom z Lizbony.

Dobrze, że Kanonierów czeka w weekend „tylko” Crystal Palace

Z jednej strony może cieszyć powrót do pierwszego składu Gabriela Jesusa. Brazylijczyk wszedł z ławki w starciu z Fulham, w którym rozegrał pierwsze minuty po długo leczonej kontuzji. Na Craven Cottage mógł nawet wpisać się na listę strzelców. Arteta mówił przed dzisiejszym  spotkaniem, że napastnik będzie spokojnie wprowadzony po urazie, ale ten powrót musiał iść tak dobrze, że zdecydował się posłać go do boju od początku już przeciwko Sportingowi. Jesus zagrał całkiem przyzwoicie. Miał tę jedną sytuację na wpakowanie piłki do sieci, którą w zasadzie sam sobie wykreował. W drugiej połowie zdecydowanie widoczny był jego brak. Ma tę niesamowitą umiejętność łączenia ataków swojej ekipy i to pomogło wywrzeć większe zagrożenie w pierwszej połowie. W przerwie jednak został zdjęty, co zapewne sztab szkoleniowy zaplanował przed meczem, by go nie przeciążyć.

Aczkolwiek druga strona medalu jest taka, że już po kilku minutach z boiska zszedł z urazem Takehiro Tomiyasu. Plan, by dać odpocząć Benowi White’owi wziął w łeb. Nie minęło 20 minut, by murawę również opuścił William Saliba. Jeszcze lepiej, twój podstawowy środkowy obrońca. A w drugiej połowie i dogrywce ze Arteta, aby przechylić szalę zwycięstwa na swoją korzyść, musiał wpuścić wszystkie najcięższe działa. Na boisku pojawili się Thomas Partey i Bukayo Saka, a póżniej jeszcze Martin Ødegaard. Jedna z bardzo niewielu szans, by dać chwilę oddechu najważniejszym graczom, przepadała bez powrotnie. Norweg i Anglik od swoich selekcjonerów raczej nie dostaną na zgrupowaniu wolnego.

Dlatego tak istotne, że w ten weekend prawdopodobnie nie trzeba będzie zagrać na 100%, aby wywalczyć trzy oczka. Arsenal w niedzielę podejmuje na własnym obiekcie Crystal Palace, które w tym roku jest bez wiktorii w Premier League. Po wyczerpujących 120 minutach z ekipą z Portugalii, to dobra szansa, by łatwo wygrać, a przy okazji może toszczędzić Martinellego czy Zinczenkę, którzy dziś harowali w pełnym wymiarze czasu.

Arsenal wciąż ma za słabą kadrę, aby pogodzić walkę na kilku frontach

Zdaję sobie sprawę, że absolutnym priorytetem dla Kanonierów jest zapewnienie sobie tak długo wyczekiwanego na Emirates Stadium tytułu mistrzowskiego. Przewaga nad City wynosi na ten moment 5 punktów, a do końca sezonu pozostało jeszcze trochę spotkań. Zwłaszcza, że obie ekipy czeka na dodatek bezpośrednie starcie. Jednak już teraz możemy śmiało powiedzieć, że w przyszłym sezonie podopiecznych Mikela Artety będzie czekała walka w Lidze Mistrzów. Poważne granie co trzy/cztery dni zacznie się już we wrześniu. Tego na jesień nie było, bo faza grupowa Ligi Europy to rozgrywki o trochę niższym poziomie niż w tej najbardziej elitarnej edycji pucharów. Tam, wystawiając rezerwowy skład, i tak udało się zgarnąć aż 15 punktów.

Po zeszłotygodniowym starciu w Lizbonie, które stanowiło dla Arsenalu pierwszą przeszkodę na wiosnę na Starym Kontynencie, można było powątpiewać, czy w przyszłym roku ekipa z Londynu pogodzi za rok grę na kilku frontach. Sporting to drużyna na poziomie tych, na które można trafić w grupie LM (lub 1/8 finału?) i którą trzeba będzie z kwitkiem dwa razy odprawić. A tam był remis i to w nie najlepszym stylu po wylewach defensywy. Również wyniki w Carabao Cup i Pucharze Anglii, gdzie udało się łącznie przejść jedną rundę, nie napawały optymizmem. W pierwszych z nich przegrana 1:3 z Brighton. W drugich 3:0 z Oxford United, ale następnie 0:1 w kiepskim stylu z Man City.

Przegrana dzisiaj znów daje sygnał, że kadra Arsenalu jest jeszcze zbyt przeciekająca na kilku pozycjach. Fabio Vieira zupełnie nie dojeżdża, względem tego, czego się od niego oczekuje. Do postawy Holdinga i Nelsona też można się odrobinę przyczepić. Tydzień temu też okazało się to za nadto widoczne. Przed Edu pracowite lato, bo ta drużyna potrzebuje jeszcze 3-4 naprawdę solidnych zastępców.