Biorę za to pełną odpowiedzialność. Muszę znaleźć właściwą drogę, aby przekuć te wszystkie dobre rzeczy w wyniki. Trudno mi dobrać właściwe słowa odnośnie zespołu, ale moim ostatnim przekazem dla nich było, że przed nami wielki tydzień”. Taką wypowiedzią podzielił się po ostatnim gwizdku przegranego 0:1 starcia z Nottingham Forest Jesse Marsch. Amerykanin nadziei na lepsze jutro i poprawę sytuacji Leeds upatrywał w derbowym dwumeczu z Manchesterem United. Mówił o tym, że jego zdaniem piłkarze dalej pokładają wiarę w jego metody, są pełni energii, a ostatnia wykonana praca na boiskach treningowych w końcu przyniesie owoce w postaci punktów z odwiecznym rywalem.

Tyle że byłemu opiekunowi RB Salzburg niedane było nawet poprowadzić drużyny w pierwszym z tych starć. W poniedziałek po południu władze klubu z Elland Road poinformowały, że 49-letni menedżer przestał pełnić obowiązki pierwszego szkoleniowca i może zacząć sobie szukać nowego zajęcia. Tym samym po 11 miesiącach u steru i próbie odbudowy swojego wizerunku po nieudanym podejściu w Lipsku Marsch znowu pozostał bezrobotny. Pozostaje pytanie, czy podstawy, na jakich władze klubu podjęły tę decyzję, były faktycznie wystarczająco mocne, aby doszło do tego rozstania?

Wędrowiec z rozmagnetyzowanym kompasem

Widok Marscha po niedzielnym niepowodzeniu na City Ground do cna przypominał Franka Lamparda z ostatnich momentów kadencji w Evertonie. Amerykanin, podobnie jak Anglik, wyglądał na człowieka pokonanego przez los. Takiego, który wie, że dokonał kilku złych wyborów i może za to ponieść poważne konsekwencje. Albo zagubionego wędrowca, któremu w czasie podróży rozmagnetyzował się kompas, mapę zalała herbata z termosu i rozładował się telefon. Uwięziony w nieznanym i odległym terenie doskonale zdawał sobie sprawę ze swojej słabnącej pozycji. W oczach Andrei Radrizzaniego, większościowego udziałowca klubu i Victora Orty, który pełni funkcję dyrektora sportowego, mógł już uchodzić za kogoś niepotrzebnego i niekompletnego. Choć próbował na różne sposoby znaleźć właściwą drogę, wciąż pozostawało to poza jego zasięgiem.

Przeciwko Nottingham nie można rzec, że podopieczni amerykańskiego szkoleniowca zagrali jakiś tragiczny mecz. Tu widać wyraźną różnicę pomiędzy Pawiami a The Toffees Lamparda. W porównaniu do ekipy z Merseyside, piłkarze The Whites nie przechodzili co weekend przez piekło, gdy tylko przyszło im wyjść na murawę. Oni mieli jakieś wskazówki od menedżera, jak spróbować ugryźć konkurentów. Wykreowali sobie wyższe xG, mając po drodze kilka dogodnych sytuacji strzeleckich. Zapewne, gdyby nie świetna postawa Keylora Navasa, coś może by ostatecznie wpadło do sieci gospodarzy. Dominowali przy piłce, a wysoko ustawiona linia defensywy pozwalała szybko odzyskać stracone posiadanie futbolówki. Właściwie wynik spotkania mogli otworzyć już w 2. minucie, gdy pojedynek z Kostarykaninem przegrał Sinisterra. Zresztą to, jak Kolumbijczyk zmarnował pół godziny później kolejną „setkę”, pozostanie chyba na zawsze jego tajemnicą.

Tyle że za ładną grę nikt nie przyznaje oczek do ligowej tabeli. Trzeba być przede wszystkim skutecznym, a z tym piłkarze Leeds są w tym sezonie mocno na bakier. Dlatego nikt nie był zbyt zdziwiony, gdy po raz trzeci na meczu wyjazdowym sympatycy w sektorze gości nawoływali włodarzy do zmiany menedżera. Po raz pierwszy miało to miejsce w czasie październikowej potyczki z Leciester. Drugi raz miesiąc temu w czasie starcia z Aston Villą i trzeci raz w zeszłą niedzielę. Ich ulubieńcy wobec dobrych wyników Evertonu, West Hamu i Wolves wyprzedzają tych pierwszych jedynie różnicą bramek. Bez zwycięstwa na ligowym podwórku pozostają od 5 listopada i wygranej z Bournemouth 3:2.

Symptomatyczne spotkanie z Unai’em Emerym

Leeds ma na ten moment tylko 3 punkty przewagi nad ostatnim Southampton. Spośród 20 rozegranych spotkań wygrali zaledwie 4, zbierając w sumie zaledwie 18 oczek. To daje średnią punktów na mecz równą 0,9. Co tu dużo mówić – to zwyczajnie tragiczny wynik. Nawet jeśli spojrzymy szerzej, to biorąc pod uwagę wszystkie mecze za kadencji Amerykanina (37), zespół z Elland Road punktował na poziomie 1,16, co jest wynikiem niższym nawet od jego fatalnej przygody w Lipsku.

W ramach samej Premier League ekipa wygrała zaledwie ¼ ze wszystkich starć. Te rezultaty do cna przypominają te Stevena Gerrarda z przygody z The Villans. Były kapitan The Reds wykręcił 0,82 w tym sezonie PL oraz 1,18 w ciągu 40 meczów, dokładając jeszcze potyczki w Pucharze Anglii i Carabao Cup. Nic więc dziwnego, że fani już dawno stracili do niego cierpliwość.

Ogólnie tych powiązań z ekipą z Birmingham pozostaje więcej. Bowiem to właśnie starcie na Villa Park miało być wytyczeniem właściwej drogi, według której miał zmierzać jego zespół. Trzeba oddać, że mieli przeciwko sobie jednoosobowy mur w postaci Emiliano Martineza, który tamtego dnia zagrał kapitalne 90 minut. Sytuacji było co niemiara, bo próbowali i Rodrigo, i Gnonto, i dwukrotnie Jack Harrison. Tyle że każdemu z tych panów zwyczajnie brakowało odrobiny precyzji albo czasami więcej sprytu. Tamtego popołudnia punkty jednak uciekły głównie przez fatalną grę w defensywie. The Peacocks dali się skutecznie skontrować już w 2. minucie meczu, gdy świetnym strzałem popisał się Leon Bailey. Aczkolwiek Marsch w grze zespołu widział w stolicy West Midlands wiele pozytywów i wierzył, że pójdą wreszcie do przodu.

To dla mnie nasz najbardziej kompletny występ, jaki mieliśmy, odkąd tu jestem i najlepszy przykład tego, jak wierzę, że nasza drużyna może grać. Mamy coś, do czego możemy się przyczepić i punkt odniesienia dla tego, jak dobrzy możemy być.

Tymczasem tak się nie stało, a po tej wyjazdowej porażce po raz pierwszy lód pod coachem stał się naprawdę cienki. Agent reprezentujący jednego z piłkarzów Leeds udzielił anonimowej wypowiedzi dla The Athletic, w której stwierdził, że gracze od występu na Villa Park przestali ufać swojemu przywódcy. Utraty wiary ze strony samych piłkarzy spowodowała tylko przeciągnięcie się tego pasma niepowodzeń.

Czas, miejsce, pieniądze i zaufanie

Klub znajduje się w tym samym miejscu, gdzie był o tej porze w zeszłym roku, gdy 49-latek podpisywał kontrakt. Skład wydaje się lepszy niż był 11 miesięcy temu. Aczkolwiek stało się to głównie dzięki poczynionym inwestycjom, a nie dzięki umiejętnościom trenerskim Marscha. Naprawdę ciężko znaleźć jednego piłkarza poza Rodrigo, który wykonał wyraźny postęp pod jego wodzą. Wyróżniłbym jeszcze Tylera Adamsa i Wilfreda Gnonto, ale to są jednak piłkarze pozyskani latem. Z tych którzy już byli na miejscu, w mojej opinii broni się jedynie wspominany Hiszpan. Na obronę Amerykanina można przytoczyć, że dał szansę chociażby Samowi Greenwoodowi czy Crysencio Summervillowi, który w obecnych rozgrywkach strzelił już 4 gole i dołożył 1 asystę. Niestety, po części było to spowodowane średnio udanymi letnimi transferami.

Pozyskani za grube miliony funtów Aaronson i Sinisterra po obiecujących początkach przepadli w realiach Premier League. Reprezentant Stanów Zjednoczonych nawet nie pojawił się ostatnio na placu gry z Nottingham. Z kolei Kolumbijczyk ostatniego gola w lidze strzelił na początku września. Po drodze nawet potrafił wylecieć z boiska przeciwko, o ironio, Aston Villi.

Marsch został w Leeds obdarzony naprawdę sporym kredytem zaufania. Kiedy przychodził, na stracie otrzymał propozycję trzyletniego kontraktu. Wszystko po to, aby móc odcisnąć swoje piętno na ekipie pozostawionej przez Bielsę i realizować własny, ambitny projekt. Przy sporej dozie szczęścia, ale również ogromnej determinacji (szczególnie Raphinhi i Harrisona, którzy w końcówce rozgrywek 21/22 dołożyli kilka kluczowych trafień) udało mu się utrzymać drużynę w najwyższej klasie. Co prawda, przemienił ją w zespół boiskowych brutali. Myślę, że większość z nas zapewne doskonale pamięta jak Ayling czy James wylatywali z placu gry w starciach z Arsnealem i Chelsea. Jednak mimo wszystko ostatecznie udźwignął ciężar zadania. Dlatego latem miał wdrożyć swój własny plan przy okazji, pozyskując piłkarzy stricte pod siebie. Jessie otrzymał łącznie ponad 145 milionów funtów na wydatki, wyciągając aż 4 graczy ze stajni Red Bulla.

Ten czas i pieniądze nie wzięły się jednak z niczego. Victor Orta po raz pierwszy miał się kontaktować się z 49-latkiem już dwa lata temu. Opracowując potencjalnego następcę w przyszłości na miejsce Marcelo Bielsy, Orta przeanalizował blisko 40 trenerów z całego Starego Kontynentu. Głównie na podstawie wyników z RB Salzburg Jesse Marsch w oczach aktualnego dyrektora sportowego klubu uchodził za kandydata idealnego. 49-latkowi również nie brakowało odwagi, aby powiedzieć TAK, gdy Hiszpan zadzwonił zeszłej zimy.  Obie strony były całkowicie przekonane, że będą do siebie pasować.

Marsch-ball – następca bezpośredniego stylu Bielsy

Leeds reklamowało Marscha jako płynne przejście od czasów Marcelo Bielsy. Kogoś, kto nie wywróci taktyki preferowanej przez Argentyńczyka o 180 stopni. Tylko wystraczy, że dokona kilku korekt i zachowa najlepsze walory schematów ulubionego szkoleniowca fanów Pawi. Brzmiało to bardzo obiecująco, ale z biegiem czasu te podobieństwa stawały się coraz trudniejsze do zidentyfikowania.

Jego pomysłowi na The Peacocks przyświecały trzy główne idee. Było to: wąska struktura, wysoki pressing i kontratak, co w pewien sposób nadawało indywidualny styl drużynie. Zespół byłego piłkarza MLS, podobnie jak w przypadku poprzednika, uwielbiał odbierać piłkę na połowie rywali. Zamiast czekać, aż ekipa rywali przejdzie na ich połówkę i będzie zmuszona zmierzyć się z uszeregowanym blokiem defensywy, od razu doskakiwała blisko przeciwnika. Spośród innych ekip w Premier League tylko Newcastle wykonało porównywalną liczbę pressingowych sprintów (Leeds zaliczyło aż 340, Newcastle 320).

Według FBref podopieczni Jessiego zaliczyli w ekstraklasie również łącznie najwięcej skutecznych przechwytów i odbiorów – równo 650. Co najważniejsze, wyraźnie przewodzili w klasyfikacji odbiorów w środkowej części boiska, czyli tam, gdzie oczekiwał tego Marsch, celowo zagęszczając tą strefę boiska. Znaczącą różnicą, w porównaniu do Bielsy, który uwielbiał grać na całej szerokości boiska, było właśnie bardzo wąskie ustawienie. Ekipa z Elland Road dążyła zazwyczaj do tego, aby całą grę skoncentrować w pasie środkowym. Mniej więcej tak, jakby narysować dwie linie między środkowymi, a bocznymi obrońcami, co idealnie rozrysował na poniższym wideo Jon Mackenzie.




To podejście ułatwiało im zdobyć futbolówkę zdecydowanie bliżej bramki przeciwnika niż inne drużyny. Lepsi w tym względzie pozostawały jedynie Manchester City i Arsenal. Tylko na tym podobieństwa do tych drużyn ze ścisłej czołówki się kończą. Ostatnio zgrabnie to ujął Adam Bate ze Sky Sports: „Leeds są tak samo szaleni z piłką, jak bez piłki”. Znajdują się na czwartym miejscu od końca, jeśli chodzi o skuteczność podań krótkich (do 14 metrów) oraz średnich (między 14 a 28 metrów). Są również najgorsi pod względem precyzji długich podań (powyżej 28 metrów), osiągając zawrotne 41% dokładności takich zagrań. Aż 219 ze wszystkich prób passów zostało zablokowanych dzięki jedynie dobremu ustawieniu przeciwnika. To trzeci najgorszy wynik w lidze po Tottenhamie i Fulham.

Szybko, szybciej i najszybciej

Oczywiście, po części jest to konsekwencją ich dynamicznego stylu gry. Są najbardziej bezpośrednią drużyną pod względem szybkości, z jaką zbliżają się do bramki przeciwnika – to blisko 1.60 m/s, co lepiej widać na poniższym wykresie przygotowanym przez grafików z portalu The Analyst. Możemy również z niego odczytać, że Pawie równie szybko, jak zdobywają piłkę, to ją tracą. Pod względem liczby podań na jedną sekwencję znajdują się w piątce drużyn, które jako jedyne nie przekraczają bariery 3.

Wykres opisujący relację pomiędzy szybkością gry jeśli chodzi o przenoszenie piłki w głąb połowy przeciwnika (Direct speed), a ilością podań przypadającą na jedną sekwencję (Passes per sequence), Źródło: The Analyst

Potwierdzają to także dane odnośnie ataków pozycyjnych, które Opta definiuje jako sekwencje minimum 10 podań, które kończą się uderzeniem na bramkę lub kontaktem z piłką w polu karnym przeciwnika. Leeds w tej klasyfikacji jest absolutnie najgorsze – na przestrzeni 20 spotkań ta sztuka udała im się jedynie 16 razy. Dla porównania Manchester City uczynił to aż 116.

To idealnie pokazuje filozofię pochodzącego z Wisconsin szkoleniowca – jak najszybciej odebrać piłkę i przetransportować piłkę pod bramkę przeciwnika. O ile Leeds faktycznie odbierało piłkę prawie najwyżej w lidze i wykonywało najwięcej pressingów, to zaledwie 140 podań wylądowało ostatecznie w polu karnym rywali. To wynik lepszy tylko od pięciu innych zespołów. Ciężko jest jednak oczekiwać czegoś więcej, gdy drużyna ma problem z celnością podań, a już tym bardziej progresywnych. A w dodatku brakuje jej piłkarzy, którzy są w stanie skutecznie dryblować i w jakiś sposób ją tam dostarczyć.

Wykres ukazujący relację pomiędzy progresywnym dystansem pokonanym z piłką przez drużyny, a procentem wygrywanych dryblingów. Kolor oraz rozmiar punktu obrazuje również średnie posiadanie piłki przez zespół. Źródło danych: FBref. Wykres stworzony przez autora tekstu.

Problem polega na tym, że te próby zazwyczaj w żaden sposób nie prowadzą do wygrywania meczów. Ten system mimo upływu czasu wciąż był wadliwy. Choć pod względem kreowanego xG i xG rywali nie wypadali najgorzej – odpowiednio 1,330,92 (w obu przypadkach 9. miejsce w PL), to brakowało przekucia tego na wyniki. Zespół, który mógł jawić się jako zdecydowany i skuteczny, z konkretnym planem na grę, w rzeczywistości okazywał się kruchy i miękki.

Wiem, że jeśli będziemy grać w ten sposób, zaczniemy w końcu uzyskiwać wyniki, jakich wszyscy oczekujemy. Powoli stajemy się drużyną, którą chcemy być. Jeśli wszyscy zaangażują się w sposób, w jaki pragniemy grać, możemy być naprawdę dynamiczną, atakującą drużyną. Musimy podążać tą drogą – mówił po porażce 1:3 na własnym podwórku z podopiecznymi Pepa Guardioli.

Słabi między słupkami, bezradni w ataku

Dlatego tym częściej zaczęły się pojawiać głosy, że zamiast najlepszych cech poprzedniego szkoleniowca Jessie przyciągnął te najgorsze. Intensywność gry pozostała niezmienna, ale taktyczna różnorodność i subtelność zanikła. Przy zdefiniowanym wyżej, bardzo agresywnym podejściu do przeciwnika i zagęszczeniu środka pola, daje to rywalom co mecz kilka okazji do oddania strzałów z kontrataków. A przy wciąż wrażliwej na proste błędy czwórce defensorów z tyłu co chwile przyczynia się do straty goli. Pomimo poczynionych wzmocnień, linia obrony wciąż pozostaje przerażająco nieszczelna.

Symptomatyczny jest fakt, że Illan Meslier zachował czyste konto tylko w 4 spotkaniach w tym sezonie (a tylko 6 w ciągu całej kadencji Marscha). Zresztą jego procent obronionych strzałów też pozostawia sporo do życzenia – zaledwie 65,1%. Jeśli spojrzymy jeszcze głębiej w statystykę Post-Shot Expected Goals minus Goals Against (w skrócie PSxG), która bada nie tyle samą lokalizację strzału, a bardziej to, w którą stronę bramki piłkarz posyła uderzenie i oblicza różnicę między tym wskaźnikiem a faktyczną liczbą puszczonych bramek, Mellier ma współczynnik -5,5. Gorszy jest tylko Gavin Bazunu z Southampton.

Zespół za kadencji Marscha cierpiał też na najczęstszą bolączkę ekip balansujących na granicy strefy spadkowej – brak skutecznej „9”. Podobnie jak w przypadku Evertonu, Bournemouth, West Hamu czy Wolverhampton brakuje rasowego snajpera z przodu. Patrick Bamford, który był kapitalny w pierwszej kampanii po awansie na najwyższy szczebel, nie potrafi dojść do optymalnej dyspozycji po kilku poważnych urazach. A nawet jeśli już gra, to spisuje się, krótko mówiąc, nienajlepiej.

Wychowanek Tricky Trees rozegrał w tym sezonie Premier League równo 530 minut – w tym czasie strzelił jednego gola i zmarnował 9 „setek”, dzięki czemu znajduje się w TOP 10 tej klasyfikacji. Gdyby w klubie nie było Rodrigo, Leeds szorowałoby po dnie ligowej stawki.

Czy decyzja władz jest logiczna?

Leeds było dla Jessiego Marscha drugą poważną pracą w europejskim futbolu po RB Lipsk. W Bundeslidze nie wytrzymał nawet całej pierwszej rundy. Nie pomogła mu znajomość całego ekosystemu Red Bulla. Sam status klubu, jako contendera w czołowej europejskiej lidze, mógł być dla niego przytłaczający. Mógł szukać wymówek w postaci tego, że znalazł się w niewłaściwym czasie. Jednak tego typu wytłumaczeń swojego niepowodzenia nie może użyć w stosunku do kariery na Elland Road. Smutny koniec przygody w ekipie Pawi na pewno zaboli jego dumę. To oczywiste, że chciał tu zmazać plamę z niemieckiej przygody i udowodnić swoją wartość. W głębi duszy mógł sobie wizualizować obraz pierwszego Amerykanina, który skutecznie sobie radzi w najlepszej lidze świata. Zmienić obraz soccera na Wyspach po tym, jak wcześniej nieudanie swojego szczęścia w Swansea próbował Bob Bradley.

Marsch został niemal namaszczony na następcę Bielsy na długo przed tym, jak został zatrudniony. W założeniu miał to być projekt na najbliższe kilka lat. Pochodzący z Wisconsin szkoleniowiec podpisał umowę na trzy kolejne lata. Szczęśliwe utrzymanie w poprzednim sezonie miało być tylko podstawą pod obiecujący projekt. Sprowadzono mu zawodników, jakich dokładnie pragnął. Takich, którzy rozumieli jego filozofię i mieli od razu wejść w buty Kalvina Phillipsa oraz Raphinii. Początki zapowiadały, że to ma szansę wypalić. To, jak Leeds potrafiło pressingiem zabić wszystkie atuty Chelsea Thomasa Tuchela, pokazało niesamowity potencjał i świetną pracę wykonaną latem przez 49-letniego trenera. Jeśli ktoś jeszcze pamięta, ekipa z północnej Anglii rozpoczęła sezon z 7 punktami w 3 pierwszych kolejkach.

Tymczasem udany początek pozostaje już tylko miłym wspomnieniem. Marsch miał konkretny plan na grę. Liczby również nie wyglądały najgorzej, bo The Peacocks po prostu mieli trochę mniej szczęścia od rywali. Sumując jednak wszystkie czynniki, Marsch wypadł dokładnie tak, jak Steven Gerrard i skończył dokładnie tak, jak Anglik. Po około 40 meczach niezwykle blisko strefy spadkowej. Decyzja władz klubu jest logiczna, choć jej czas może być mocno podważany.

Czy warto pozyskiwać graczy pod konkretnego trenera tydzień przed jego zwolnieniem? Nie za bardzo. A mimo to kupiono Georiginio Ruttera za 35 milionów, Maxa Wöbera za dychę i wypożyczono Westona McKenniego ze Starej Damy. Tylko czy warto utrzymać trenera, który nie jest w stanie dowieść wyników? Również nie za bardzo. Być może jednak warto ponownie zaryzykować i poszukać odwilży…