Pierwsze spotkanie ostatniej kolejki przed rozpoczęciem rundy rewanżowej musiało elektryzować wszystkich kibiców. Liverpool wygrał w lidze ostatnie cztery mecze i mogło wydawać się, że straszny kryzys z początku sezonu został chwilowo zażegnany. Biorąc pod uwagę liczne straty punktów sprzed Mundialu, kibiców The Reds musiała cieszyć pozycja w czołowej szóstce. 

Z kolei Brentford w tej kampanii pokazało, jak świetnie potrafi sobie radzić z zespołami z czołówki. Zwycięstwo 2:1 nad Manchesterem City tuż przed rozpoczęciem turnieju w Katarze było nie lada sensacją dla każdego kibica Premier League. W Boxing Day pewnie prowadzili z Tottenhamem 2-0, ale znana z comebacków drużyna Antonio Conte zdołała wyrwać im remis. Piłkarze Brentford tym razem odrobili jednak lekcje i mimo naporu Liverpoolu w drugiej połowie, wytrzymali presję rywali, a nawet zdołali się odgryźć. Piłkarze Thomasa Franka zwyciężyli ostatecznie The Reds 3:1, a jakie wnioski możemy wyciągnąć z tego spotkania?

Koszmary znów nawiedzają Liverpool

Jeśli ktoś myślał, że kryzys drużyny Jurgena Kloppa dawno odszedł w niepamięć, poważnie się mylił. Obrona The Reds dzisiejszego wieczoru znów pokazała jak nie powinno się bronić. Wysokie ustawienie Liverpoolu sprawiło, że Brentford mogło wykorzystywać swoją najpotężniejszą broń – zabójczo szybkie kontrataki. Jak się jednak okazało, dzisiejszego wieczoru stałe fragmenty gry drużyny Thomasa Franka były nawet jeszcze groźniejsze, a Liverpool zupełnie nie potrafił się przed nimi bronić.

Najpierw w przypadkowy sposób po dośrodkowaniu Mbeumo piłkę wpakował do własnej bramki Ibrahima Konate. Później rozpoczęło się Wissa show, a błąd w kryciu Alexandra-Arnolda sprawił, że piłkarze The Reds schodzili do szatni z dwubramkową stratą. Po przerwie Liverpool wrócił do tego meczu, dzięki bramce Oxlade’a-Chamberlaina. Ostatecznie jednak poślizg Konate sprawił, że Mbeumo zamknął spotkanie na pięć minut przed końcem regulaminowego czasu gry.

Do trzech razy sztuka

Gdyby nie interwencje VAR-u, Pszczółki prowadziłyby z Liverpoolem do przerwy aż 4:0 (skądś znamy ten motyw). Ogromnym pechowcem okazał się jednak Yoane Wissa, zastępujący dziś kontuzjowanego Ivana Toneya. Reprezentant Demokratycznej Republiki Konga trafiał do siatki trzykrotnie, ale dwa pierwsze gole zostały anulowane z powodu spalonych. Wissa pokazał jednak, że jest graczem nieustępliwym. Dosłownie chwilę po odwołaniu jego drugiego trafienia w prawidłowy sposób pokonał Alissona Beckera. Zarówno Kongijczyk, jak i znakomicie dośrodkowujący dziś Bryan Mbeumo pokazali się z bardzo dobrej strony, zbierając na koniec gratulacje od Toneya!

Darwin Núñez znów bez szczęścia

Tym razem Urugwajczyk miał dwie sytuacje, w których był dosłownie o krok od zdobycia upragnionego gola. Co więcej, niewiele można mu zarzucić, bowiem w obu zachował się bardzo dobrze. Najpierw sprytnie wybiegł zza pleców obrońcy, by następnie szybko minąć bramkarza. Niestety, na linii bramkowej zdołał dobrze ustawić się Ben Mee i wybić strzał urugwajskiego snajpera. W drugiej sytuacji strzeleckiej Darwin miał jednak jeszcze więcej pecha. Zaraz po przerwie trafił bowiem do siatki, delikatnie lobując wychodzącego golkipera rywali. Jak się okazało jednak, był na niewielkim spalonym, a więc nie udało mu się jeszcze strzelić bramki po Mundialu w Katarze.

Kibice Liverpoolu na pewno wielokrotnie zadają sobie pytanie, co jest z młodym Urugwajczykiem nie tak. Núñez walczy na boisku jak lew, potrafi także znakomicie wypracowywać sobie sytuacje strzeleckie. Goli jednak strzela jak na lekarstwo i jego przedsezonowe porównania do Haalanda wydają się coraz bardziej śmieszne. Premier League nie jest jednak łatwą ligą do aklimatyzacji dla utalentowanych napastników. Możliwe, że Darwin tych bramek po prostu za bardzo pragnie…