Jedni powiedzą, że ich historia przypomina tę Leicester City. Zespół z samego dołu tabeli w krótkim czasie wspina się na sam szczyt piłkarskiej piramidy w Anglii i zgarnia najcenniejsze trofeum. Drudzy stwierdzą, że nie zdobyli mistrzostwa, a je sobie zwyczajnie „kupili”. Dysponując sporą ilością gotówki, sprowadzali w ciągu kilku okienek transferowych jakościowych, ale drogich zawodników. Tym samym dając zalążek tego, co dekadę później zrobił w Chelsea Roman Abramowicz. Obie strony mają w tej dyskusji trochę racji. Dlatego fakt, że opowieść o Blackburn Rovers łączy oba te wątki, czyni ją tak bardzo wyjątkową.

Wujek Walker (czytaj: Alfa i Omega)

Ze spora dozą prawdopodobieństwa jestem w stanie zaryzykować stwierdzenie, że gdybyście kiedykolwiek zapytali przypadkowego przechodnia w Blackburn o pierwsze skojarzenie z mistrzowskim sezonem The Riversiders, najczęstszą odpowiedzią byłaby bez wątpienia postać Jacka Walkera. Mimo fantastycznych wyczynów Alana Shearera ciężko w tym wypadku o inną odpowiedź. Walker był pomysłodawcą i sponsorem tego projektu. Sercem i rozumem, nawiązując do dawnej reklamy jednej z sieci telekomunikacyjnej. Jednak co najważniejsze ogromnie zmotywowanym, aby strącić Manchester United do miana „małego, taniego klubiku”.

Walker z miastem położonym w hrabstwie Lancashire związany był od urodzenia i już jako mały chłopiec wspierał lokalny zespół. Na świat przyszedł w robotniczej rodzinie i miał trójkę starszego rodzeństwa. Bardzo szybko chciał się usamodzielnić. W wieku 13 lat opuścił szkołę i rozpoczął pracę jako blacharz i rzemieślnik w Royal Eletrical and Mechanical Engineers. W 1951 roku przejął po ojcu spółkę Walkersteel i przekształcił firmę zajmującą się do tej pory złomem w główną siłę przetwórstwa stali na Wyspach. Jack miał taką smykałkę do biznesu, że sprzedając przedsiębiorstwo w 1990 roku, posiadał 50 zakładów. Zatrudniał w nich blisko 3400 osób. Transakcja, opiewająca na bagatela 360 milionach funtów, wprowadziła go w grono 25 najbogatszych ludzi w Anglii.

Przejęcie klubu w jego ręce nastąpiło oficjalnie w styczniu 1991 roku. Tyle że już znacznie wcześniej miał on znaczący wpływ na decyzje zarządu. Podarował Rovers materiały budowlane pod budowę nowej trybuny na Ewood Park. Po części opłacił także transfer legendy Tottenhamu i Mistrza Świata z 1978 roku – Argentyńczyka Osvaldo „Ossie’go” Ardilesa przed sezonem 1987/88. Cel biznesmena był prosty – uczynić z Blackburn największy i najlepiej prosperujący klub, jaki kiedykolwiek Anglia widziała na własne oczy. Aby to osiągnąć, przyjął iście pyrrusową postawę.

Jak zapowiadał, tak zrobił. W ciągu pierwszych trzech lat urzędowania wpompował w sam zespół 25 milionów funtów. Dwukrotnie pobił rekord transferowy za pojedynczego gracza na Wyspach. Wzmocnienia były jednak koniecznie. Kiedy „formalnie” zawitał do klubu, w pierwszym niepełnym sezonie jego ekipa zajęła 19. miejsce w Second Division (odpowiednik dzisiejszej Championship), ocierając się o spadek na trzeci poziom rozgrywkowy. Utrzymanie zapewniły transfery – menedżer Don Mackey nie bał się szybko wykorzystać funduszy, które zapewniły tak potrzebne punkty.

Wciąż w cieniu Sir Alexa

Jednocześnie zbudował on fundamenty pod awans do ekstraklasy rok później. Sukcesu nie byłoby jednak bez Kenny’ego Dalglisha, którego do powrotu do pracy w październiku 1991 roku Walker przekonał wysokim czekiem. Musiał się przy tym naprawdę postarać. Szkot bowiem miał zszargane nerwy, od kiedy w lutym po remisie 4:4 w Derbach Merseyside porzucił prace na ukochanym Anfield.

Aczkolwiek jako wzięty biznesmen Jack doskonale zdawał sobie sprawę, że same aspekty stricte boiskowe nie zaprowadzą drużyny na sam szczyt. Przeprowadził remont Ewood Park, który rozbudował do pojemności 30 000 miejsc z prywatnych pieniędzy za ponad 15 milionów funtów. Zrekonstruował klubową akademię, ale również obiekty treningowe. Jak podkreślają Joshua Robinson oraz Jonathan Clegg w swojej książce pt. „Klub – o tym, jak angielska Premier League stała się najbardziej szaloną, najbogatszą i najbardziej destruktywną siłą w sporcie” własne obiekty mogły być dla piłkarzy niesamowitą rewolucją.

Boisko treningowe było nim tylko z nazwy: drużyna trenowała w parku na skraju miasta noszącym nazwę Pleasington – w wolnym tłumaczeniu „przyjemny zakątek”. Każdego ranka sztab i zawodnicy spotykali się na stadionie w strojach treningowych, które sami prali. Wsiadali do prywatnych samochodów i jechali na błotniste „boisko” położone u stóp wzgórza, na którego szczycie znajdowało się krematorium. […] Od czasu do czasu „boisko” przemierzał kondukt żałobny – piłkarze nie byli wówczas pewni, czy powinni kontynuować ćwiczenia, czy stać na baczność i oddawać hołd zmarłemu.

Powróćmy jeszcze na chwilę do spraw sportowych. Dalglish wywalczył z zespołem awans poprzez play-offy i w nagrodę przed nadchodzącą kampanią otrzymał prosto z Soton Alan Shearera. Młody snajper po udanej kampanii 1991/92 w Premier League, okraszonej 13 golami w 41 występach, mógł przebierać w ofertach. Przez długi czas niezwykle zainteresowany nim pozostawał Liverpool, ale również Sir Alex. Dlatego desperacja Walkera, by podpisać kontrakt z „Big Alem”, sięgała zenitu. Shearer, podobnie jak chociażby sprawdzony w tym samym czasie kapitan Tim Sherwood, od razu wkomponował się w kapelę byłej legendy The Reds, strzelając zawrotne 31 goli w samej lidze w czasie drugiego roku w klubie.

Z tak znakomitym snajperem drużyna pięła się po kolejnych szczeblach hierarchii angielskiego futbolu. Sezon 1992/93 – jako beniaminek zajęła rewelacyjne 4. miejsce. Dwanaście miesięcy później do końca walczyli o tytuł mistrzowski, ustępując jednak nieznacznie na samym finiszu Manchesterowi United.

Saski duet 

Na długo przed tym, jak Luis Suárez i Daniel Sturridge stworzyli niezłej klasy duet w Liverpoolu, nazwany od ich nazwisk „SAS”, ten oryginalny akronim wziął się ze współpracy Chrisa Suttona oraz Alana Shearera. Przed kampanią 1994/95 w Blackburn szukano partnera dla Alana w linii ofensywy ekipy Dalglisha. Wiadome było, że dotychczasowa druga strzelba Kevin Gallacher straci znaczną część sezonu ze względu na poważny uraz kolana. Wybór sztabu trenerskiego padł na występującego w Norwich City Suttona. Wychowanek Kanarków dla swojego ukochanego klubu wykazał się naprawdę niezłą skutecznością. W 102 występach na Carrow Road trafiał do sieci rywali 35 goli. Jednak co ważniejsze w ostatnim sezonie przed odejściem strzelił aż 25 z nich i to na poziomie ekstraklasy.

Sutton wszedł na Ewood Park z ogromnym bagażem oczekiwań co do jego osoby. Trudno się jednak temu dziwić – przyszły król strzelców Premier League kosztował aż 5 milionów funtów, pobijając brytyjski rekord transferowy. Intrygujące jest to, że profilem nie bardzo różnił się „Big Ala”, ale każdy z nich miał kilka unikatowych tylko dla siebie cech.

Chris wyróżniał się odwagą i bezpośredniością w grze, wielokrotnie nie bojąc się ostrych wślizgów i morderczego biegania za piłką. Świetnie potrafił pressować obrońców, gdyż to na tej pozycji rozpoczynał swoją przygodę z futbolem. Z kolei Alan całą posiadaną energię przekładał na grę w ostatniej tercji boiska. Miał też niepowtarzalny instynkt strzelecki, dzięki czemu do dziś dzierży tytuł najlepszego strzelca w historii Premier League.

Obaj kapitalnie grali głową, wielokrotnie skacząc znacznie wyżej i wisząc w powietrzu znacznie dłużej od próbujących ich pokryć defensorów. Posiadali szybkość i odpowiednie przyśpieszenie, aby niejednorodnie urwać się z radaru. Dysponowali również odpowiednią tężyzną, co sprawiało, że umieli przechytrzyć nawet najbardziej sprawnych i przewidujących obrońców. Jednak najistotniejszą cechą odróżniającą ich od innych było opanowanie. Nie panikowali i w większości przypadków dobierali właściwe rozwiązanie do konkretnej sytuacji.

Sutton do Shearera, Shearer do bramki

Nić porozumienia, poniekąd wynikająca z ich podobieństwa, przyczyniła się do tego, że już od początku sezonu weszli na najwyższe obroty. Ten wysokooktanowy silnik z przodu już w pierwszych 10 spotkaniach ligowych rozgrywek ustrzelił aż 16 bramek – 9 to dzieło Suttona, pozostałe 7 Shearera. Ta owocna współpraca miała niebagatelny wpływ na udany początek sezonu w wykonaniu The Mighty Blue & Whites, którzy zaliczyli w tym czasie 6 zwycięstw, 3 remisy i tylko 1 porażkę. Ekipa z Ewood Park, choć szybko odpadała z rozgrywek pucharowych (choćby w Pucharze UEFA potknęli się już w 1. rundzie na szwedzkim Trelleborgu), wyraźnie zaznaczyła, że ponownie zagrozi czołówce.

W swoim pierwszym ligowym meczu Sutton podawał Shearerowi główką, aby ten pokonał strzegącego bramki Świętych Bruce’a Grobbelaara i zapewnił punkt w pierwszym spotkaniu sezonu. Zaledwie kilka dni później, w wygranym 3:0 meczu z Leicester, przyszła kolej na Shearera, by to on wyłożył piłkę, pomagając Suttonowi otworzyć konto strzeleckie. Od samego początku duet był znakomicie zsynchronizowany. Ze względu na wspomnianą wcześniej podobna charakterystykę, wytworzyli oni niezwykłą więź.

Na przełomie roku mieli na liczniku aż 29 goli. Spośród 42 ligowych meczów, tylko 12 razy żaden z nich nie wpisywał się do protokołu meczowego. To jasno pokazuje, jaki wpływ na system gry Blackcburn miała wspomniana dwójka. Finalnie udało im się strzelić łącznie 49 goli – lwią część 34 autorstwa Shearera i 15 Suttona. Zresztą ten pierwszy ustanowił niepobity do dziś bramkowy rekord w pojedynczej kampanii.

Aczkolwiek poza ekstraklasową rywalizacją to ten drugi trafiał częściej – w Pucharze Ligi, Pucharze Anglii i Pucharze UEFA – 9 do 6. Choć Rovers w każdym z nich nie walczyło o końcowe zwycięstwo, to te liczby zasługuj, aby zapaść w pamięci. Podkreślają one determinację i kliniczne wykończenie byłego piłkarza Norwich. Trudno sobie wyobrazić silniejszą i skuteczniejszą maszynę do zdobywania goli w angielskiej piłce z połowy lat 90., niż ta gdy w szczytowej formie był SAS.

Braveheart, przyszły trener Legii i legenda Chelsea

Jednak mistrzowska ekipa z Ewood Park, jak nietrudno się domyślić, to było coś więcej niż tylko dwójka wybitnych napastników. Szkocki menedżer zbudował kolektyw, który świetnie funkcjonował nie tylko na boisku, ale również poza nim. Aczkolwiek posiadał też tą odpowiednią jakość po kolejnych inwestycjach w skład ze strony Jacka Walkera.

Między słupkami przez większą część sezonu stał Tim Flowers. Anglik, przychodząc w listopadzie 1993 roku, został najdroższym bramkarzem w historii na Wyspach. Kwota odstępnego za pierwszego golkipera Southampton wyniosła wtedy zawrotne 2,4 miliona funtów. Pomiędzy słupkami klubu z robotniczego miasta spisywał na przestrzeni kolejnych kampanii tak dobrze, że załapał się zarówno na Euro 96’ i Mundial 98’.

Przed nim na środku defensywy grali Colin Hendry oraz Ian Pearce. Hendry ze względu na swoją bujną fryzurę i niezwykłą odwagę do wkładania głowy tam, gdzie inni bali się włożyć stopę, zyskał przydomek „Braveheart”. Anglik przez wielu jest uważany za najlepszego zawodnika w całej historii klubu. Dzięki wysokim umiejętnościom organizacji obrony zapewniał bezpieczeństwo ofensywnym i płynnie przechodzącym do ataku graczom z przodu. To sprawiało, że drużyna Dalglisha była niezwykle trudna do pokonania, niezależnie od przeciwnika. Pearce zaliczył w tamtej kampanii jeden z niewielu w miarę pełnych sezonów, gdyż przez większość kariery głównie zmagał się z problemami ze zdrowiem.

Na flankach u Dalglisha najczęściej występowali Graeme Le Saux oraz dobrze znany kibicom w Polsce, Norweg Henning Berg. Pierwszy z nich – jeden z pierwszych „nowoczesnych” bocznych obrońców na Wyspach – potrafił wnieść odpowiednią jakość zarówno w ofensywie, jak i defensywie. W czasie marszu do mistrzostwa wystąpił aż w 39 spotkaniach, po drodze dokładając 3 gole. Został również wybrany do Drużyny Roku PFA.

Co ciekawe, do Blackburn trafił z Chelsea przez swój wybuchowy charakter. W 1993 roku Le Saux po tym, jak Ian Porterfield ściągnął go z boiska, cisnął koszulką The Blues o ziemię. Takie zachowanie rozwścieczyło prezesa klubu, Kena Batesa, który z miejsca postanowił go sprzedać. Mimo to cztery lata później Le Saux powrócił jeszcze na kilka sezonów na Stamford Bridge.

Z kolei Berg, podobnie jak wcześniej wspomniany Hendry, był uwielbiany za swoje zaangażowanie i nieodpuszczanie żadnej piłki. Jego wszechstronność i konsekwentny rozwój spowodowały, że latem 1997 roku trafił na Old Trafford. Rok później został pierwszym zawodnikiem w historii Premier League, który wygrał ją w dwóch różnych drużynach. Od czasu do czasu w wyjściowym składzie za Norwega pojawiał się Tony Gale. Obecny komentator Sky Sports dołączył do zespołu tuż przed mistrzowskim sezonem, bowiem West Ham nie przedłużył z nim kontraktu mimo 300 występów w ich barwach.

Gość lepszy od Zidane’a

W środku pola prym wiódł przede wszystkim Tim Sherwood, jeden z pierwszych nabytków Kenny’ego Dalglisha i pokazem finansowej siły Walkera. Sherwood spędził na Ewood Park siedem sezonów, zanim trafił do Tottenhamu. Szybko stał się kapitanem zespołu ze względu na swoje przywódcze cechy. Ówczesny właściciel Rovers tak bardzo cenił Sherwooda, że kiedy Dalglish po mistrzowskiej kampanii poprosił o nowego pomocnika w postaci Zinedine’a Zidane’a, Szkot usłyszał od niego jedynie „Dlaczego chcesz Zidane’a, kiedy masz Tima Sherwooda?”.  Jak by na tę sytuację nie patrzeć, słowa Walkera się na tamten moment broniły. Po dwóch latach w klubie zaprowadził swoją drużynę na szczyt.

W drugiej linii asystował mu jeden z dwóch zawodników podstawowego składu, którzy ostali się w klubie sprzed rewolucji lokalnego biznesmena. Mark Atkins większość swojej kariery spędził w niższych ligach, ale udało mu się nawiązać wspaniałą współpracę z Timem. Dla bardziej kreatywnego kolegi był kimś w postaci N’Golo Kante, aby ten mógł błyszczeć w ofensywie. No może z tą różnicą, że w porównaniu do Francuza stosował trochę bardziej radykalne środki.

Na skrzydłach biegali Stuart Ripley oraz Jason Wilcox. Ripley pozostawał niezwykle istotny dla Shearera i Suttona ze względu na umiejętność dryblingu i celnego zagrywania w pole karne czy to dośrodkowując, czy zagrywając płasko po ziemi. Wilcox to drugi z graczy, który przetrwał wietrzenie szatni, i jedynym, który przeszedł przez struktury młodzieżowe klubu. Zagrał ponad 250 spotkań, stając się lokalną legendą, zanim odszedł do Leeds w 1999 roku. W mistrzowskiej kampanii był prawdziwym wsparciem dla duetu napastników, zdobywając 5 goli i dokładając 6 ostatnich podań.

Fergie Time (edycja sezonowa)

Sezon trwał, a Blackburn wciąż utrzymywało bezpieczną przewagę nad Manchesterem United, pomimo faktu, że dwukrotnie dali się ograć ekipie Fergusona. 20 kwietnia, kiedy The Riversides pokonali Crystal Palace 2:1, ich przewaga powiększyła się aż do 8 punktów. Podopieczni Sir Alexa od końcówki stycznia występowali bez Erica Cantony. Francuz bowiem został zawieszony na osiem miesięcy po słynnym kopnięciu w stylu mistrza kung-fu.

Tymczasem do ekipy Dalglisha wrócili wcześniej kontuzjowani przez dłuższy okres Kevin Gallagher oraz David Batty. Jednak z drugiej strony do końca rozgrywek wypadł Jason Wilcox, który zerwał więzadła krzyżowe. Wilcox niezwykle drżał o swoje zdrowie. Uraz mógł mu zakończyć karierę, a młody gracz dopiero co założył rodzinę i zaczął żyć na własny rachunek. Na szczęście na wysokim poziomie pograł w piłkę jeszcze ponad dekadę.

Aczkolwiek ciężko wypracowana w ciągu poprzednich kolejek przewaga zaczęła niebezpiecznie topnieć. Wygrana z ekipą z południowego Londynu była niezwykle ważna, bo w dwóch poprzednich meczach Blackburn zremisowało z Leeds i musiało uznać wyższość The Citizens. Tyle że w następnej serii spotkań przytrafiła się kolejna porażka, tym razem z West Hamem. Tymczasem Czerwone Diabły sukcesywnie odrabiali stratę. Na przestrzeni czterech kolejnych kolejek mieli na rozkładzie Leicester, Coventry i Sheffield.

By podkręcić napięcie związane z wyścigiem po tytuł, Sky Sports celowo ustawiało mecze w ten sposób, aby Rovers i United nie rozgrywali swoich spotkań o tej samej godzinie. Dodatkowo drużyna z Old Trafford wciąż miała jeden zaległy mecz. W przedostatniej 41. kolejce gracze Dalglisha ograli Newcastle Kevina Keagana, rehabilitując się za wpadkę w Londynie. W głównej mierze dzięki fantastycznemu występowi Flowersa, który robił co w jego mocy, aby zatrzymać ofensywę gospodarzy napędzaną przez Petera Beardsley’a.

Zespół z Manchesteru pokonał wspomniane wyżej Sheffield i tuż przed ostatnia kolejką grał w środku tygodnia (10 maja) ze Świętymi. Przy pięciu oczkach straty to był dla mecz z serii „must win”. Jeff Kenna, który w trakcie rozgrywek dołączył do Blackburn z ekipy z St. Mary’s, wybrał się wraz z kibicami do północno-zachodniej Anglii. Pomimo jego usilnych modlitw na stadionie o wygraną byłego klubu, triumf odnieśli gospodarze. Tym samym zmniejszyli oni stratę do lidera do zaledwie 2 punktów.

Ta ostatnia niedziela

Finał sezonu miał miejsce 14 maja 1995 roku. Ostateczne rozstrzygnięcie – Kenny Dalglish vs. Sir Alex Ferguson. Dwa punkty przewagi Rovers, ale lepszy bilans bramkowy Man United. Pierwsi wybierali się na Anfield, drugich czekała podróż na nieistniejący już dziś Boleyn Ground. Dla szkoleniowca Blackburn mecz miał jeszcze bardziej wyjątkowy charakter. Wracał wręcz do siebie, w miejsce, w którym był legendą, aby ten status przenieść również do Blackburn.

Presję, aby dowieść pierwsze miejsce do końca, poza spragnionymi mistrzostwa fanami potęgował menedżer rywali. Ferguson, znany ze swoich gierek słownych, dał wtedy bodajże po raz pierwszy poznać się z tej strony na taką skalę. Na konferencji prasowej porównał ekipę z Ewood Park do niesławnego konia Devona Locha.  Ten w 1956 roku w trakcie jednej z najbardziej znanych gonitw na Wyspach – Grand National – prowadząc ze znaczną przewagą, upadł na ostatnich 50 jardach, co przekreśliło jego szansę na końcowy triumf.

Dla mnie osobiście nie spałem zbyt wiele przez ostatnie dwa tygodnie sezonu. Za każdym razem, gdy robisz coś, myślisz o tym, co się wydarzy. Byłem na boisku treningowym około 7 rano tylko po to, żeby się pozbyć tego problemu! Nigdy wcześniej tak szybko się na nim nie pojawialiśmy. Tak naprawdę nie wiedzieliśmy, co mamy robić. Nie mieliśmy też pojęcia, czy jesteśmy gotowi jako grupa, aby zmierzyć się z tą mistrzowską presją – mówił po latach Mark Atkins.

Stojąc w tunelu na Anfield i czekając na pierwszy gwizdek, na twarzach graczy legendy The Reds dało się dostrzec jeden i ten sam wyraz twarzy. Był nim niewyobrażalny strach, przed tym co czeka ich na murawie. Ten widok jest nie do opisania. Grupa jedenastu zawodników z najwyższego poziomu, mających za sobą wiele gorszych i lepszych dni, wyglądała jak spanikowani pasażerowie samolotu wpadającego w spore turbulencje. Kevinowi Gallacherowi, Tony’emu Gayle’owi i Jasonowi Wilcoxowi, którzy z różnych względów nie mogli wystąpić z grającym już o przysłowiową pietruszkę Liverpoolem, trener nakazał przed rozpoczęciem spotkania wypić po 3 pinty piwa, aby się odstresowali.

***

Zrelaksowana trójka, przynajmniej na początku, o nic nie musiała się martwić. Alan Shearer wyprowadził swój zespół na prowadzenie. Pewnym, płaskim strzałem przy dalszym słupku pokonał Davida Jamesa, ku ogromnej uciesze siedzących za bramką Anglika swoich sympatyków. West Ham również objął prowadzenie w pierwszej połowie. Tytuł pozostawał już na wyciągnięcie ręki. Pomimo przewagi liderzy nie zdołali podwyższyć prowadzenia. Swoją sytuację po przerwie miał Chris Sutton, ale przestrzelił, a wyśniony scenariusz zaczął się powoli kruszyć.

John Barnes zdołał zdobyć bramkę wyrównującą, podobnie jak na Upton Park uczynił to Brian McClair. Na ławce zaczęło robić się niezwykle nerwowo, a rezerwowi ze stresu obgryzali paznokcie. Piłkarze Dalglisha krzyczeli do niego z murawy, że „nie czują swoich nóg”. Margines błędu był już wtedy minimalny.

Siedzieliśmy tuż przy samym boisku obok wejścia do tunelu. Po przeciwnej stronie stali ludzie ze Sky z monitorem, którzy w tym samym momencie oglądali mecz West Ham – Man Utd. Za każdym razem, gdy coś się wydarzyło, krzyczeli „Oooh”. A my tylko zastanawialiśmy się „co się tam teraz do cholery dzieje?” – opowiadał na łamach Sky wspomniany Atkins.

Czeski bohater

Dramat przyszedł, a jak, żeby inaczej, w doliczonym czasie gry. Zestresowane Blackburn oddało inicjatywę, zupełnie cofając się do defensywy i sprokurowało rzut wolny w odległości około 25 metrów od bramki. Problem polegał na tym, że do piłki podszedł specjalista od takich uderzeń – Jamie Redknapp. Wychowanek Spurs idealnie podkręcił piłkę nad głową trzyosobowego muru przeciwników i umieścił ją w siatce. „Kiedy tylko kopnął futbolówkę, wiedziałem, że trafi. Nawet nie musiałem się oglądać za siebie” – mówił po meczu stojący w murze Le Saux. Na Anfield zamiast radości z gola w ostatnich minutach, zapanowała grobowa cisza. Ich ulubieńcy przyczynili się do tytułu najbardziej znienawidzonego rywala.

Tyle że najlepszy zawodnik Rovers wcale tego dnia nie grał w czerwonej części Merseyside. Często zapomnianym i nieco niedocenianym bohaterem był bramkarz Młotów – Czech Luděk Mikloško. Spośród ponad 380 spotkań, które to pochodzący z Prościejowa golkiper rozegrał w barwach londyńskiej drużyny, to najlepsze przypadło na pamiętnego 14 maja 1995 roku. Mikloško wykonał kilka kapitalnych interwencji w drugich 45 minutach meczu z Czerwonymi Diabłami, doprowadzając do szału Andy’ego Cole’a. Bronił jego uderzenia z główki po różnych, odbijał strzały sprzed pola karnego, zatrzymywał napastnika w sytuacjach sam na sam. Co najważniejsze, utrzymując do końcowego gwizdka jednobramowy remis.

Mecz w Londynie zakończył się około 90 sekund przed potyczką w Liverpoolu. Kiedy informacje o ostatecznym wyniku doszły na północ kraju, kibice i zawodnicy oraz sztab ławce rezerwowych The Riversiders eksplodowali. Choć mecz jeszcze oficjalnie trwał, nikt już do tego nie przykładał uwagi. Na Anfield zaczęło się wielkie świętowanie. Sherwood i Shearer ściągnęli z loży Walkera, na murawie lały się hektolitry piwa, a piłkarze Blackburn jeszcze długo skakali i śpiewali ze swoimi fanami. Stan ekstazy udzielił się dosłownie wszystkim. 42 spotkania, 89 punktów, trochę szczęścia i marzenie klubu z małego, robotniczego miasteczka o byciu jednym z tych wielkich stało się rzeczywistością.




Nieprzygotowani na sukces

Czasami musimy przechodzić przez takie rzeczy, aby następnym razem być z tej drugiej strony i cieszyć się z sukcesów. Takie doświadczenia nauczyły nas wygrać i pomogły osiągnąć to, co wiele lat później zrobiłem dla Manchesteru United.

Takim wyznaniem pewnego razu już po zakończeniu wspaniałej kariery podzielił się Andy Cole. Jeden dokładniejszy strzał, jedna mniej udana interwencja czeskiego golkipera West Hamu i pozyskany zimą z Newcastle snajper już w pierwszym roku zdobyłby na Old Trafford swój pierwszy tytuł mistrzowski. Trzeba jednak przyznać, że ostateczne niepowodzenie podczas kampanii 1994/95 Sir Alex Ferguson przekuł w sukces rok później. Wtedy na ostatniej prostej udało mu się prześcignąć Newcastle Kevina Keagana.

Tymczasem Blackburn nawet nie przygotowało za bardzo do świętowania sukcesu. Co prawda, zawodnicy w szatni opróżnili kilka skrzynek szampana. Aczkolwiek przesądny szkoleniowiec zakazał organizacji jakiejkolwiek fety z okazji wielkiego i pamiętnego triumfu. Zresztą w tak robotniczym mieście, jakim pozostaje do dziś Blackburn, nawet nie było odpowiedniego miejsca, aby taką huczną imprezę wyprawić. Cały zespół po opuszczeniu Anfield udał się jedynie do restauracji tematycznej w Preston, aby tak, jak po większości wyjazdowych spotkań w Premier League, nucąc do rana ulubione punckowe utwory.

Ekipa z Ewood Park w porównaniu do Man United zatrzymała się w miejscu. Walker osiągnął swój cel i zaprzestał dalszych inwestycji w klub, zostając w tyle za konkurencją. Dalglish został awansowany do roli dyrektora sportowego, ale już pierwsze zadanie – zatrudnienie nowego trenera -stanowiło dla niego nie lada problem. Ostatecznie wybór padł na jego dotychczasowego asystenta, Raya Harforda. Niemalże od samego początku następnych rozgrywek The Riversiders dawali sygnały, że nie pokuszą się o powtórkę ubiegłorocznego sukcesu. Choć Alan Shearer dwoił się i troił, strzelając ponownie ponad 30 goli i zdobywając koronę króla strzelców, Mistrz Kraju nawet nie załapał się na europejskie puchary, kończąc ligę na siódmej pozycji.

Triumf, który wytyczył pewien szlak

Nie pomogły przeciętne transfery, bo mimo że wydano latem ponad 10 milionów funtów. Wzmocnieniom brakowało jakości na mistrzowskim poziomie. Z miejsca nie wnieśli jej ani Chris Coleman, ani Garry Flitcroft, który jednak został potem legendą klubu. Nie udało się dopiąć transferów Zidane’a oraz jego kolegi z Bordeaux Christophe’a Dugarry’ego, którzy nawet gościli na kilka dni w ośrodku treningowym klubu. Dodatkowo Chris Sutton stracił niemalże 2/3 sezonu ze względu na liczne urazy. W Lidze Mistrzów Rovers przegrali pięć pierwszych meczów w fazie grupowej. Marzenia o jakichkolwiek sukcesach na tym polu też prysły jak bańka mydlana. Okazało się, że staromodny styl oparty na długich, wysokich piłkach to trochę za mało, aby pokonać norweski Rosenborg, moskiewski Spartak czy warszawską Legię.

Jak wyznawali później działacze, triumf Blackburn przyszedł za szybko. To wszystko miało się ziścić rok lub dwa lata później. Jedna taka deklaracja padła nawet publicznie, co położyło zalążek pod powolny rozpad mistrzowskiej ekipy. David Batty pożegnał się z Ewood Park na rzecz St James’ Park już w lipcu 1995 roku. Pomocnik kosztował Sroki ponad 3,25 miliony funtów. Następnego lata w jego ślady poszedł Alan Shearer, którego transfer za 15 baniek stał się ówczesnym rekordem w świecie futbolu. Dwanaście miesięcy później pozwolono odejść do Chelsea Le Saux za ponad 7 milionów funtów.

Cała machina Walkera posypała się jak domek z kart, ostatecznie wieńcząc dzieła spadkiem z Premier League po kampanii 98/99. Zaledwie 4 lata po historycznym i jedynym w swojej historii tytule w erze Premier League. Sportowe dzieło angielskiego przedsiębiorcy upadło mniej więcej, tak szybko, jak zostało wzniesione. Wujek Jack pokazał jednak drogę takim osobom jak Roman Abramowicz czy szejk Mansour, jak w ekspresowym tempie podbić piłkarską Anglię. Przybyć, zobaczyć i zwyciężyć. Finansowe koszty są nieistotne, gdy liczy się tylko wygrana. Dlatego dziedzictwo lokalnego potentata stali pozostaje tak trwałe aż do dziś…