Nie da się ukryć, że Liverpool nie gra w tym sezonie Premier League pierwszych skrzypiec. Po meczu z Manchesterem City kibice The Reds mogli mieć nadzieję, że zwycięstwo da zespołowi Kloppa pozytywny impuls. Nic bardziej mylnego, 0:1 z Nottingham, 1:2 z Leeds i w zasadzie wracamy do punktu wyjścia.

Po cztery zwycięstwa, remisy i porażki oraz 10. miejsce w tabeli to zdecydowanie nie jest bilans, który satysfakcjonowałby wicemistrzów Anglii. Tym razem jednak The Reds odnieśli w Londynie zwycięstwo 2-1. Można więc powiedzieć, że zachowują się jak Robin Hood, kradnąc punkty bogatym, a oddając biednym. Czego dowiedzieliśmy się w tym niedzielnym, hitowym spotkaniu?

Salah odpala, Liverpool nie powala

Ciężko przechodzi to przez usta, ale tak, jest to dopiero pierwszy dublet Salaha w tym sezonie Premier League. Dziś podobnie jak w meczu z City Egipcjanin wyglądał na kawał grajka, tak samo dobrze w pierwszej połowie prezentowała się większość zespołu The Reds. Gracze z Anfield szybko ruszyli na przeciwnika, a potem bezbłędnie wykorzystali błąd rywala.

W drugiej połowie drużyna Kloppa totalnie oddała jednak pole rywalowi. Dali się zdominować Tottenhamowi, po którym po raz kolejny było widać doskonałe przygotowanie fizyczne. Spurs całe 45 minut próbowali odrobić stratę, a piłka wielokrotnie tańcowała na linii bramkowej Alissona. Ale ostatecznie, dzięki niemałemu szczęściu Liverpool wytrzymał presję. Momentami śliskie wydawały się rękawice Alissona, często gubił się Alexander-Arnold, ale koniec końców piłkarze Kloppa pozwolili Spurs trafić zaledwie raz.

Zdarza się nawet najlepszym

Premier League zmienną jest i z tym twierdzeniem nie ma sensu się kłócić. Można śmiało powiedzieć, że do tej pory Eric Dier stanowił najsilniejszy filar bloku defensywnego Antonio Conte. Niestety, tym razem Anglik nie popisał się, asystując Salahowi przy bramce na 2-0. Gol ten w zasadzie rozstrzygnął dzisiejszą rywalizację, gdyż to właśnie Tottenham był na fali, kiedy pomylił się ich defensor. W pierwszej połowie świetnie bawił się na lewej stronie boiska Ryan Sessegnon, który kręcił Trentem na wszystkie strony. Trzeba też docenić piękne podanie późniejszego winowajcy do Sessegnona, po którym młody gracz doszedł niemal do sytuacji sam na sam. W drugiej połowie też nie było widać kompleksów angielskiego stopera, który posyłał dobre piłki w pole karne.

Zmiany Conte dają impuls

Nie tylko Dier wyszedł na drugą połowę naładowany większą energią i pewnością siebie. W ataku do walki ruszył Kane i nie dawał spokoju defensorom rywali. Do wychodzenia z szybkimi kontrami brakowało jednak żywiołowości nieobecnego z powodu kontuzji Sona. Swoje robił Perisić, ale to było troszeczkę za mało. Odpowiedni wpływ dały jednak zmiany, a po wymianie podań Doherty’ego i Kulusevskiego do bramki trafił Kane. Po tym meczu kibice Spurs mogliby powiedzieć, że nie sprzyjało im szczęście, bowiem obramowanie bramki Alissona dwukrotnie obił Perisić. Bardzo nie minęliby się z prawdą, ale trzeci świetny comeback w trzech kolejnych meczach to byłoby dla drużyny Conte zbyt wiele.