Końcówka czwartkowego starcia na Craven Cottage. Mitrovic, ustawiony przed szesnastką, zagrywa do znajdującego się na lewym skrzydle Neeskensa Kebano. Reprezentant Demokratycznej Republiki Konga rozpoczyna dryblingowy taniec z Mattym Cashem niczym Raheem Sterling w szczycie formy. Po paru zwodach agresywnie rusza z piłką do linii i wyprzedza polskiego defensora. Zagrywa po ziemi do ustawionego przed bramką Daniela Jamesa i po chwili futbolówka po raz trzeci trzepocze w siatce gości. Ale Walijczyk nawet nie musiał dokładać nogi, bo wyręczył go Tyrone Mings, dopełniając czary goryczy The Villans. Żądający już od kilku tygodni głowy menedżera sektor sympatyków z Birmingham momentalnie zaczął nucić pieśń „Steven Gerrard, on poślizgnął się na dupie”.

42-latek jeszcze przed samym spotkaniem zarzekał się, że wciąż ma pełne poparcie zarządu. Jednak londyńskie potknięcie w środku tygodnia wywróciły nieco jego tezę. Schodząc do szatni na obiekcie The Cottagers, gdzie trzeba przejść niemalże przez całe boisko, aby tam dotrzeć, dobiegały do niego kolejne niezbyt chwalebne przyśpiewki pokroju „Steven Gerrard, wynoś się z naszego klubu”. Zapewne bijąc się z myślami i rozważając wszystkie możliwe scenariusze, Gerrard udał się w swój ostatni długi, wyczerpujący spacer. Na konferencji prasowej odpowiedział na zaledwie cztery pytania. Swoje położenie skwitował słowami: „Wiecie – i ja też to wiem – że jestem w bardzo trudnej sytuacji, ale nie zrezygnuję”.

Mimika twarzy i postawa jego piłkarzy zdradzały jednak co innego. Pomimo tej pozornej wiary w odmianę złej passy wyglądał i brzmiał jak człowiek, który właśnie szedł na ścięcie. Tutaj się nie mylił. Nie musiał sam rezygnować, bo to z niego zrezygnowano. Jeszcze w drugiej połowie Nassef Sawiris – jeden ze współwłaścicieli Aston Villi – zadecydował o jego losie, zwołując kilkanaście minut po ostatnim gwizdku Michaela Olivera nadzwyczajne zebranie zarządu. Chwilę później dyrektor generalny, Christian Purslow, przekazał Stevenowi, że jego czas w klubie dobiegł końca. Ten sam, którego doskonale znał z czasów piłkarskiej kariery na Anfield. Ten sam, który jeszcze w listopadzie zeszłego roku określał nominację legendy Liverpoolu mianem „fantastycznego momentu w historii klubu”…

Standardy z Anfield nie do końca mogą pasować komuś innemu

Purslow pozostawał jednym z głównych powodów, dlaczego na Villa Park przyciągnęło Gerrarda. Obecność dyrektora sportowego, którego doskonale znał, dobrze rokowała na przyszłość i owocną współpracę pomiędzy stronami. Czasami zgubne jest dla menedżera, gdy osoba znajdująca się wyżej w strukturze klubu przeszkadza mu w realizacji tego, co chce zrobić. Christian był jednak wielkim fanem Stevena piłkarza, kiedy pełnił podobną funkcję nad Merseyside. Dlatego szkoleniowiec mógł się spodziewać, że potencjalnie o wiele łatwej przyjdzie mu postawić na swoim, gdy dojdzie do różnicy poglądów.

To choć odrobinę ograniczało ryzyko związane z przeprowadzką do West Midlands. Moim zdaniem za decyzję o opuszczeniu ciepłego i dobrze mu znanego miejsca na Ibrox należy się szacunek. Wiedział, że przychodzi do niełatwego miejsca, w którym w ostatniej dekadzie wielu menedżerów potrafiło poplamić sobie CV. Rémi Garde poprowadził ekipę jedynie w ciągu 23 spotkań. Roberto Di Matteo został zwolniony jeszcze szybciej – podziękowano mu już po 11 kolejkach, w których zdobył odnieść raptem jedno zwycięstwo. Mimo to podjął rękawice.

Aczkolwiek tej pracy nie dostał tylko po znajomości. Po zwolnieniu Deana Smitha w klubie przeprowadzono długą i wnikliwą rekrutację na stanowisko nowego opiekuna pierwszej drużyny. Początkowo selekcja obejmowała blisko 20 szkoleniowców. W finałowym etapie czwórka z nich odbyła z zarządem kilkugodzinną rozmowę rekrutacyjną. Gerrard przekonał władze wizją ofensywnego futbolu opartego na posiadaniu piłki z rozciągającymi grę bocznymi obrońcami i zagęszczonym środkiem pola. Z kolei przeciwko najmocniejszym zespołom, zgodnie z filozofią swoich byłych trenerów, Houlliera i Beníteza, miał stawiać na zwarty styl i ciężką, spójną pracę w defensywie.

Jako urodzony zwycięzca i perfekcjonista zaczął od wyznaczenia wysokich standardów dotyczących nie tylko spraw stricte boiskowych, ale również funkcjonowania w klubie. Sesje treningowe stały się znacznie bardziej wymagające, co było dla wielu piłkarzy znaczącą poprawą względem poprzednika. Niezwykle skrupulatnie podchodził do punktualności i wprowadził nowy system kar. W stylu Antonio Conte usunął z klubowego menu desery, sosy czy kiełbaski. Był stanowczy w krytyce słabych występów pojedynczych piłkarzy. Nierzadko nie bał się ich odsuwać od pierwszej jedenastki, mając nadzieję, że w ten sposób zbuduje „elitarną szatnię”. Metamorfozę przeszło nawet planowanie niektórych spotkań wyjazdowych, bo na bliżej położone obiekty Villa zaczęła podróżować w dniu meczowym.

Dobrego menedżera definiują dobre transfery

Zmiany objęły również kadrę. Otrzymał kredyt zaufania w postaci kilku nowych twarzy w zespole. Zimą dzięki jego koneksjom do Birmingham zawitał stary znajomy jeszcze z czasów wspólnej gry w barwach The Reds – Philippe Coutinho. Brazylijczyk już na wiosnę prezentował bardzo nierówną formę, potrafiąc raz zachwycić całą Anglię, by za tydzień być najgorszym graczem na boisku. Niemniej, zarząd ugiął się pod prośbą szkoleniowca, by wypożyczenie zamienić w transfer definitywny. Niektórzy kibice The Vilans wręcz wysnuwali tezę, że Steven wyświadcza młodszemu koledze przysługę. Wystarczy przytoczyć statystyki z tego sezonu – całe 0 goli i 0 asyst.

Jeszcze tego samego okienka zapłacono prawie 25 milionów funtów za Lucasa Digne’a, który miał odpowiadać nowym wymaganiom na obu flankach w linii defensywy. Według doniesień The Athletic były menedżer Rangersów wręcz błagał piłkarza Evertonu, aby dołączył do jego projektu, dzwoniąc pod koniec stycznia do niego kilka razy dziennie. Dlatego do Newcastle oddano na pół roku Matta Targetta. Patrząc na formę Anglika w drużynie Eddiego Howe’a ciężko stwierdzić, czy na pewno ta wymiana wyszła na dobre. Nie żałowano też funduszy i latem. Gdy Aston Villa przegrała 31 sierpnia z Arsenalem, na trzy godziny przed zamknięciem okienka na gwałt ściągnięto Leandera Dendonckera za 13 baniek z Wolves. A przy okazji dopięto przenosiny Jana Bednarka.

Boubacar Kamara, mimo że pozyskany na zasadzie wolnego transferu, względnie tani nie był. Według strony Sportcrac.com Francuz otrzymał pięcioletnią umowę z tygodniówką na poziomie 150 000 funtów, co pewnie zadecydowało o tym, że nie trafił do jakiegoś klubu występującego na co dzień w Lidze Mistrzów. Diego Carlos na papierze był jednym z najlepszych środkowych obrońców poza Big Six. Tyle że w jego przypadku na przeszkodzie stanęła poważna kontuzja odniesiona już w 2. kolejce. Na razie z tego grona nikt się nie obronił, a Steven nawet bał się części z nich zaufać. Bednarek od pierwszej minuty zagrał dopiero z Fulham, a Dendoncer w weekend przeciwko Brentford.

Na bakier z podstawową walutą futbolu

W tych ruchach brakowało też Gerrardowi konsekwencji. Nie potrafił odbudować na dobre formy Watkinsa czy Ingsa, wystawiając ich zarówno pojedynczo, jak i w duecie. Mimo to odrzucił możliwość sprowadzenia kolejnego snajpera. Luis Suárez wysyłał niejednokrotnie sygnały, że chętnie znów połączyć z nim siły na Wyspach. Brak opcji z przodu szczególnie widać było podczas meczu z Forest. Szukając rozstrzygającego gola, 42-latek wpuścił na plac niedoświadczonego Camerona Archera. Zresztą spora doza szczęścia w tym, że w ogóle mógł to zrobić, bowiem latem dał mu wolną rękę w poszukiwaniu wypożyczenia. Najgorszy współczynnik zamiany gola na liczbę uderzeń nie wziął się znikąd.

Tyle że te wszystkie manewry na rynku, ale również i próby uporządkowania pierwszej jedenastki, gry w różnych systemach, wprowadzenia innej kultury w zespole nie przynosiły oczekiwanych rezultatów. Na Villa Park jego trenerski warsztat został obnażony przez najbardziej podstawową ze wszystkich walut piłkarskich – wyniki i styl gry. Poza niezłym zimowym okresem szczególnej na przełomie grudnia i stycznia, trudno znaleźć dłuższy fragment, gdy The Lions imponowali. Stali się synonimem powiedzenia „gry w kratkę”, a pod koniec rozgrywek potrafili zaliczyć serię pięciu kolejnych porażek.

Można rzec, że Gerrard rozegrał na Villa Park pełny sezon. W Premier League poprowadził zespół dokładnie 38 razy. Na swoją korzyść rozstrzygnął zaledwie 12 z nich, w dodatku aż 18-krotnie schodząc z boiska na tarczy. Uzbierał jedynie 44 punkty, co jest wynikiem miernym – gwarantuje w miarę bezpieczne utrzymanie, ale nic ponad 15. miejsce. To daje mu średnią na poziomie 1,16 punktu na mecz, a w obecnych rozgrywkach jest jeszcze gorzej – 0,82. To wynik gorszy od pamiętnej kampanii 15/16 Gary’ego Nevilla w Valencii. Spójrzcie na to porównanie:

  • Gdy obejmował Aston Villę: 11 spotkań – 10 punktów – 16. miejsce – bilans bramkowy 14:20 – dwa oczka nad strefą spadkową.
  • Gdy odchodzi z Aston Villi: 11 spotkań – 9 punktów – 17. miejsce – bilans bramkowy 7:16 – tyle samo oczek co znajdujące się w strefie spadkowej Wolverhampton.

To jest totalne dno. Nie o taką stabilizację chodziło zarządowi, gdy podpisywano z nim kontrakt. Choć w klubach o porównywalnej marce i sile kadry, jak Leicester czy West Ham, też widać oznaki głębokiego kryzysu, to w żaden sposób go to nie broni. Moyes i Rodgers udowodnili już wcześniej swoją wartość, aby dostać więcej czasu na wyjście z kryzysu. Gerrard po prostu nie.

Sezon zwany katastrofą

Nawet odrzucając na chwilę suche liczby, najbardziej w tej przygodzie Gerrarda w Villi znamienny jest jeden fakt. Mianowicie, on nie wyciągnął żadnych wniosków z poprzedniej kampanii. Już w trakcie rundy wiosennej coraz głośniejsze stawały się głosy, że legenda The Reds powinna zdecydowanie więcej wycisnąć ze swojej ekipy. Zwłaszcza przy tylu utalentowanych i kreatywnych zawodnikach w kadrze. To wręcz niepojętne jak Bailey, Buendia, Coutinho, Ramsey czy wspomniana wcześniej dwójka napastników wciąż pozostawała pod formą.

Wystarczy spojrzeć na początek tegorocznych rozgrywek. Po pre-seaonie, kiedy jego podopieczni ani razu nie zaznali smaku porażki, od razu przyszedł zimny prysznic od Bournemouth. Linia obrony dwukrotnie dała się zaskoczyć po stałych fragmentach. Matty Cash nawet nie wysilił się, aby utrudnić uderzenie z główki Kiefferowi Moore’owi, który w innym sposób strzelać nie potrafi. Wniosek jest banalnie prosty – gracze Stevena nie potrafili wykonać najbardziej podstawowych instrukcji. Zresztą nie umieli ani razu pokonać Illiana Messlier w starciu z Leeds, które przez prawie całą drugą połowę grało w dziesiątkę po idiotycznym zachowaniu Sinistierry. A i tak mogli dziękować Bogu, że Bamford nie wcisnął im gola w doliczonym czasie gry.

Nie zdołali zdobyć też City Ground, mierząc się z czerwoną latarnią ligi. Przeciwko tegorocznym beniaminkom zdobyli cały jeden punkt. Jak nie potrafisz stłamsić takich ekip, to w jakiej potyczce jesteś w stanie to uczynić? Co więcej, w całym roku kalendarzowym wygrali raptem 8 potyczek. Porażka na Craven Cottage w pigułce zobrazowała piętrzące się od dłuższego czasu problemy w niemal wszystkich formacjach. Podopieczni Marco Silvy raz po raz straszyli gości po dobrze przemyślanych i precyzyjnych stałych fragmentach gry. Mitrovic, gdyby tylko miał lepszy dzień, ukąsiłby Martineza nie tylko z rzutu karnego.

Zresztą defensywa The Villans popełniała błąd za błędem – tu Mings kompletnie odpuścił Pereirę, by za chwilę Konsa dopuścił do główki z bliskiej odległości serbskiego snajpera. Matty Cash wprowadzony kilka chwil po wejściu na boisko bezsensownie sprokurował jedenastkę. Ofensywa z Birmingham też pozostawała bezzębna. Choć okazję przychodziły (nagrodę dla piłkarza meczu zgarnął Bernd Leno) to rażąco brakowało skuteczności. No i jeszcze Douglas Luiz, ale na zachowanie Brazylijczyka zwyczajnie brakuje słów.

Upadki ważą znacznie więcej niż momenty chwały

Dlatego trudno mi sobie wyobrazić, jak przykry musiał być dla Gerrada widok jak doskonale dysponowani byli The Lions niedzielnego popołudnia. Jak ciężko mu przychodziło oglądanie Danny’ego Ingsa czy Leona Baileya, którzy z lekkością ładowali kolejne bramki Brentford. Z jakim niedowierzaniem musiał spoglądać, kiedy Konsa wyłącza z gry będącego w świetnej formie Toneya, a Mings w pełni opanowuje przestrzeń powietrzną nad własnym polem karnym. Steven Gerrard was a problem? Maybe… To musiało go zaboleć bardziej niż czwartkowy powrót do Birmingham jednym autobusem wraz z całą drużyną.

Pomimo swojego przebojowego stylu gry i naturalnego przywództwa, Steven Gerrard wydaje się postacią, która bardzo osobiście przyjmuje porażki. Długo o nich rozmyśla i dogłębnie szuka przyczyn. W 2018 roku, gdy ukazał się film dokumentalny o jego karierze pt. „Make Us Dream”, gdzieś w tle przez większość seansu przewijał się smutek. Ukazano tam, że 42-latek wtedy – i prawdopodobnie wciąż – odtwarza w swoim umyśle wydarzenia z kwietnia 2014 roku, najbardziej znanego upadku w historii Premier League.

Wszyscy doskonale pamiętają, jak poślizgnięcie się w meczu przeciwko Chelsea całkowicie odwróciło losy walki o tytuł mistrzowski przeciwko The Reds. „Nie ma dnia, w którym nie myślę o tym, co by się stało, gdyby tak się nie stało” dzieli się w jednym z ujęć legendarny pomocnik. Można odnieść wrażenie, że o jego gorszych momentach pamięta się znacznie dłużej w porównaniu do tych epickich chwil. Podobnie jak przy okazji wpadki na Stamford Bridge, tak teraz bez wątpienia jeszcze długotrwale będą na jego duszy goić się rany po brutalnym zwolnieniu z Villa Park. Tak obce komuś, kto jako ulubieniec The Kop, a następnie menedżer Rangersów był synonimem sukcesu i mentalnej siły. A przez jego wrogów ta przygoda będzie co jakiś czas wyciągana na wierzch.

Wsiadanie do tego autobusu musiało być [dla Gerrarda] niezwykle bolesne. Będzie zawiedziony i poczuje się upokorzony. To człowiek, który był zwycięzcą jako piłkarz. A to, co się teraz wydarzyło, zdecydowanie nie było częścią jego planu – mówił dla The Athletic były piłkarz Aston Vilii, a obecnie komentator ich spotkań dla BBC West Midlands, Garry Thomspon.

To co teraz, panie Gerrard?

Gerrard bez wątpienia powróci w przyszłości z determinacją, aby zmazać tę rzadką plamę w swoim CV. Absolutnie nie powinien to być dla niego koniec menedżerskiej przygody, choć takie myśli mogły mu towarzyszyć w czasie powrotu z Craven Cottage. Jednak nie jestem w stanie na razie przewidzieć gdzie i kiedy to nastąpi. Teraz nadchodzi czas na przemyślenia i poszukania odpowiedzi na pytanie, dlaczego w Birmingham mu nie wyszło. Powinien zrozumieć, gdzie szukać rozwiązań oraz jak podchodzić do pewnych sytuacji w następnej pracy.

To istotne dla samego angielskiego futbolu. Wielu ekspertów na Wyspach zwraca w ostatnim czasie uwagę na jeden fakt. Według nich zbyt łatwo i zbyt często traci się wiedzę oraz doświadczenie zdobyte przez tyle lat gry na najwyższym poziomie. Gary Lineker woli przesiadywać w studiu telewizyjnym, prowadząc Match of the Day. Rio Ferdinand i Jamie Carragher również pracują w mediach, udzielając się na antenach BT Sport czy Sky. Gary Neville zupełnie przepadł w realiach hiszpańskiego futbolu, a Paul Scholes na stanowisku szkoleniowca Oldham wytrzymał siedem spotkań. Kłam tej tezie starają się kłaść jedynie Wayne Rooney i Frank Lampard. Dlatego warto, aby Steven się nie poddał.

Jego marzenie o powrocie na Anfield utrudniło się niemiłosiernie. Droga, aby objąć swój ukochany lub, zdaje się na tę chwilę najdłuższą w czasie menedżerskiej kariery. Dotarcie tam będzie wymagało pokładów wiary w siebie i jeszcze cięższej pracy. Aczkolwiek ma z kogo brać przykład. Luis Enrique, członek klubu FIFA 100, też potknął się na początku swojej post-piłkarskiej drogi. Po zakończeniu przygody jako opiekun FC Barcelony B objął AS Romę, ale swojego dziedzictwa w Wiecznym Mieście nie zapuścił. Odpowiednie środowisko do rozwoju znalazł w Celcie Vigo, z której wyciągnęła go ukochana Blaugrana.

Może też przyjrzeć się losom ludzi, których doskonale zna. Brendana Rodgers bez skrupułów pożegnano w Reading, zanim dołączył do Swansea. Po imponującej pierwszej kampanii w Premier League zwrócił się do niego Liverpool. Gerrard zapewne oddałby teraz wszystkie pieniądze świata, aby powtórzyć taki scenariusz. Aczkolwiek jego własny przepis na życie też ma szansę się sprawdzić. Może odrobinę bardziej złożony, może trochę bardziej parzący, ale jeśli na końcu tej drogi jest Anfield, to wciąż naprawdę bezcenny.