Były trener The Toffees, Carlo Ancelotti w najbliższą sobotę stanie do walki o triumf w Lidze Mistrzów. Przyjście Włocha na Goodison Park zapowiadało coś naprawdę dużego, jednak odszedł rozgrywając zaledwie jeden pełny sezon i porzucając Everton w trakcie transformacji. Jego decyzja nie zwiastowała spokojnej przyszłości, a pesymistyczne nastroje pogłębiło jedynie przyjście Rafy Beniteza. Epizod Hiszpana nie potrwał długo, jednak w tym czasie 62-latek zdążył napsuć na zachodzie Anglii sporo krwi. Kolejne problemy zrodził wybór jego zastępcy. Kibice oczekiwali zatrudnienia Franka Lamparda, a władze klubu nie spieszyły się z podjęciem decyzji. Ostatecznie fani dostali to, czego żądali, jednak czy z perspektywy czasu mają za dziękować zarządowi? 

Plac budowy bez porządnego architekta

W ostatnich latach stery Evertonu obejmowało czterech różnych menedżerów. Nie najlepiej zaczęło dziać się już za kadencji Marco Silvy. Portugalczyk przejął klub z niebieskiej części Liverpoolu w maju 2018 roku i jeśli chodzi o zdobycze punktowe na początku jego przygody, to trzeba przyznać, że szło mu całkiem nieźle. W kampanii 2018/2019 podtrzymał wynik z ubiegłych rozgrywek i  zaprowadził Everton na 8. lokatę. Solidnej formy nie udało się niestety przełożyć na kolejny sezon. Mimo licznych wzmocnień ekipa Marco Silvy zanotowała bardzo słaby początek. Ostatecznie przygoda obecnego trenera Fulham zakończyła się w 15. kolejce po przegranych 2:5 Derbach Merseyside. Były szkoleniowiec Watfordu zostawił The Toffees na 18. miejscu w lidze. 

Kapitan, który opuścił statek jako pierwszy

Jego następcą w grudniu 2019 roku został Carlo Ancelotti. Za kadencji Włocha do klubu przyszli James Rodriguez, Allan, Ben Godfrey czy Abdoulaye Doucouré. Trzeba przyznać, że w tamtym czasie skład The Toffees wyglądał naprawdę obiecująco, a w połączeniu z wybitnym fachowcem, jakim bez wątpienia jest Ancelotti, kibice mogli oczekiwać sukcesów.

Niestety pierwszy pełny sezon pod batutą byłego szkoleniowca Chelsea czy Napoli nie przyniósł oczekiwanych rezultatów. Everton zakończył rozgrywki na 10. miejscu, a nowi zawodnicy nie wnieśli do drużyny oczekiwanej jakości. Mimo to projekt pod marką Carlo Ancelottiego napawał kibiców dużą dozą nadziei. Fani klubu z Goodison Park wierzyli, że 62-latek będzie tym, który zbuduje drużynę po swojemu i wprowadzi Everton na wyższy poziom. 

Jak wiadomo, nic z tych rzeczy nie doszło do skutku, a jeden telefon od Florentino Péreza przekonał Carlo do objęcia sterów Królewskich. Zresztą sam Włoch nie ukrywa, jak ważni są dla niego Galacticos.

Real Madryt to jedyny klub, któremu nie mogłem odmówić. Jeśli przyszedłby ktoś inny, zostałbym w Evertonie. Na Goodison było mi naprawdę dobrze — mówił niedawno menedżer Królewskich w wywiadzie z hiszpańskim magazynem Marca.

Duch Liverpoolu na Goodison Park

Płynnie przechodzimy już do obecnej kampanii, którą w roli menedżera Evertonu rozpoczął Rafa Benitez. Wybór Hiszpana zszokował niemal wszystkich śledzących angielską ekstraklasę i z pewnością nie przypadł do gustu fanom Evertonu. W końcu 62-latek to były trener Liverpoolu, a dodatkowo przed objęciem The Toffees pracował w chińskim Dalian Professional, z którym nie poszło mu wcale zbyt dobrze. Najważniejszy był jednak epizod w The Reds. Wygrał on tam  Ligę Mistrzów i to w jednym z najbardziej pamiętnych finałów w historii tych rozgrywek. Ponadto wielokrotnie niekorzystnie wypowiadał się o Evertonie, jako lokalnym rywalu Liverpoolu. Niesmak był zatem zrozumiały.

Podpisując kontrakt z The Toffees, Benitez został drugim w historii menedżerem, który trenował zarówno Liverpool, jak i Everton. Pierwszym był William Barclay i miało to miejsce jeszcze w XIX wieku. Kariera 62-letniego menedżera w niebieskiej części miasta Beatlesów była właściwie spisana na straty jeszcze zanim Hiszpan w ogóle podpisał kontrakt.

Kibice próbowali wywrzeć presję zarówno na klubie, jak i na samym Benitezie, wywieszając różne banery, które zwyczajnie miały zniechęcić obie strony. Ogólnie rzecz ujmując, atmosfera nie sprzyjała komfortowej pracy.

Wysiłki, a raczej groźby kibiców, na nic się jednak zdały. Benitez został mianowany menedżerem Evertonu i było to prawdopodobnie najgorsze sześć miesięcy w jego karierze. Drużynę poprowadził w 19 ligowych meczach, w których zdołał zdobyć zaledwie 19 punktów. Pięć zwycięstw, cztery remisy i aż 10 porażek. Z takim bilansem Rafa Benitez odchodził z Goodison Park. Klęska na płaszczyźnie sportowej to niestety nie jedynie czego  były szkoleniowiec Realu Madryt dopuścił się podczas swojej krótkiej przygody w The Peoples Club.  Po drodze zdołał jeszcze nieźle namieszać w składzie. Pożegnał się bowiem z dwoma pierwszoplanowymi zawodnikami — Jamesem Rodriguezem i Lucasem Digne.

Współpracę z Benitezem bardzo krytycznie oceniają również sami piłkarze. W lutym Richarlison otwarcie wypowiedział się na temat Hiszpana w wywiadzie dla TNT Sports. Jako jedną z przyczyn tak słabego sezonu w wykonaniu The Toffees podał konflikt ze wspominanym wyżej Rodriguezem.

Kiedy wróciłem z Igrzysk Olimpijskich, byłem wręcz zaskoczony tym, jak dużo on [Rodriguez] biegał i poświęcał się treningom. I nagle trener powiedział, że nie zamierza już na nim polegać. Nikt nic z tego nie rozumiał — mówił Brazylijczyk.

Myślę, że  miało to wpływ na naszą drużynę, Wszyscy zdawaliśmy sobie sprawę z jakości, jaką posiadał James. Podobnie z Dignem, którego też straciliśmy. To ciążyło i ciążyło. Chcesz czy nie, zespół to odczuwa. Byliśmy zjednoczoną grupą i straciliśmy dwóch ważnych piłkarzy — komentował 25-latek.

Era Franka Lamparda

Zmiennicy nie dali rady

Wraz z (anty)bohaterem dzisiejszego tekstu do klubu zimą zawitali również nowi zawodnicy. Dziurę na lewej stronie defensywy załatać miał Vitaliy Mykolenko. Ukrainiec dołączył do drużyny z Dynama Kijów, jednak, przynajmniej do tej pory, nie był on w stanie zaoferować tej samej jakości co Digne.

Warto też zauważyć, że 22-latek był transferem od A do Z wymyślonym jeszcze przez Beniteza. Co ciekawe, okazuje się, że nowy menedżer drużyny nie miał wpływu nie tylko na transfer Ukraińca, ale również na pozostałe zimowe wzmocnienia. Greg O’Keeffe — dziennikarz The Athletic — ujawnił, że zarówno Donny van de Beek, jak i Dele Alli, wbrew temu, co mogliśmy przeczytać zimą w angielskiej prasie, nie byli choćby w najmniejszym stopniu wybierani przez Lamparda. Co by o tych transferach nie mówić i kto by ich nie przeprowadzał, łączy je jedno. Okazały się one zwyczajnie sporymi niewypałami, nie zmienia tego nawet piękny gol autorstwa nowego lewego obrońcy.

 

Wypożyczony z Manchesteru United van de Beek nie miał okazji rozwinąć skrzydeł pod wodzą legendy Chelsea. Krótko po transferze doznał kontuzji, która wykluczyła go z gry na ponad dwa miesiące. Wychowanek Ajaksu zdołał wrócić jedynie na ostatni mecz sezonu, w którym udało mu się zdobyć bramkę.

W styczniu szeregi Evertonu zasilił jeszcze jeden Holender, o którego istnieniu, mam wrażenie, wszyscy zapomnieliśmy. Anwar El Ghazi przebywał na wypożyczeniu z Aston Villi, a jego przenosiny na Goodison były ściśle związane z transferem Lucasa Digne do The Villans. Skrzydłowy był regularnie pomijany w kadrze meczowej, a według oficjalnych informacji nie cierpiał z powodu kontuzji. Czemu więc trener nie korzystał z jego usług? Odpowiedź na to pytanie zna co najwyżej sam Anglik. Od stycznia 2022 roku Anwar El Ghazi rozegrał łącznie 11 minut.

Podobnie sprawy miały się w przypadku Dele Alliego. Po przenosinach do klubu z niebieskiej części Liverpoolu, Anglik ani razu nie rozegrał choćby jednego pełnego spotkania. W 11 meczach łącznie przebywał na boisku przez zaledwie 329 minut. W tym czasie wychowanek MK Dons zdołał raptem raz wpakować futbolówkę do siatki, co stanowi cały dorobek piłkarza, który miał przecież tchnąć ofensywny polot w akcjach The Toffees. Jednak gdzie, a może raczej w kim upatrywać winy za tak słabe występy 26-latka? Rzecz jasna Anglik stracił to coś, czym zachwycał nas w pierwszych sezonach w Tottenhamie. Niestety wygląda na to, że również Frank Lampard nie był w stanie pomóc Alliemu i znaleźć dla nowego zawodnika odpowiedniej roli.

Zresztą to już nie pierwszy raz, kiedy 43-latek nie jest w stanie uczynić użytku z piłkarzy, jakich posiada w drużynie. Na poparcie tych słów wystarczy odwinąć sobie początek ostatniego sezonu pracy Anglika w Chelsea. Były kapitan The Blues wydał na transfery ponad 240 milionów euro. Do klubu przyszli zawodnicy tacy jak Kai Havertz, Timo Werner czy Ben Chilwell. Kibice i dziennikarze na Wyspach zachwycali się fantastycznie rozegranym okienkiem transferowym i zwiastowali naprawę owocny sezon w wykonaniu graczy ze Stamford Bridge. Weryfikacja przyszła jednak naprawdę szybko. Lampard kompletnie nie potrafił wykorzystać potencjału kadrowego swojej drużyny i z klubem żegnał się już po 18. kolejce. Chelsea znajdowała się wtedy na 10. miejscu w tabeli ze stratą 13 punktów do lidera — Manchesteru United.

Progres, regres czy stagnacja?

Kiedy Frank Lampard obejmował Everton, klub znajdował się na 15. pozycji w lidze. Wtedy przewaga nad strefą spadkową wynosiła 6 punktów. Sezon The Toffees zakończyli natomiast na 16. lokacie z przewagą zaledwie 4 punktów nad 18. Burnley.

Podstawowym błędem Farhada Moshiriego, bezpośrednio odpowiedzialnego za rekrutację menedżerów, było trzymanie Rafy Beniteza na stanowisku przez tak długi czas. Sytuacja Evertonu nie była kolorowa, ale nikt nie myślał, że jego następca wprowadzi klub w jeszcze większe bagno. Jeśli 15 stycznia ktoś powiedziałby, że Everton będzie drżał o dalszy byt ligowy niemal do ostatniej kolejki, to prawdopodobnie kazalibyśmy porządnie przemyśleć swoje słowa. Rzecz jasna nie można było oczekiwać, że Lampard powinien włączyć się jeszcze w walkę o europejskie puchary, bo ten pociąg odjechał już dużo wcześniej, ale od Anglika zwyczajnie musieliśmy wymagać więcej. Miejsce w połowie stawki lub co najmniej spokojne utrzymanie w lidze — to minimum, jakie powinien zagwarantować Frank Lampard. I o ile ekipie z Goodison nie szło najlepiej z początku, to wtedy tłumaczyliśmy to zwyczajnie potrzebą zapoznania się z nowym trenerem i czekaliśmy, aż wszystko ruszy. No i faktycznie, ruszyło. Tyle że o jakieś 12 kolejek za późno.

W swoich ostatnich 12 meczach za sterami drużyny Evertonu Rafa Benitez zdobył absolutnie kompromitującą liczbę pięciu punktów. Z kolei pierwsze 12 spotkań pod przewodnictwem Franka Lamparda to 10 punktów. Oczywiście, poprawa jest i to nawet dwukrotna, jednak w obliczu walki w najlepszej lidze na świecie taki dorobek jest dość zawstydzający. Przede wszystkim były reprezentant Synów Albionu nie zdołał poprawić najbardziej haniebnej dla The Toffees statystyki. Mowa o spotkaniach wyjazdowych, w których Everton był po prostu najgorszy w lidze. Nawet Norwich, które spadło z ligi z hukiem już 30 kwietnia, nie straciło na obcym terenie więcej bramek niż drużyna Lamparda (41 goli).

Oba zespoły zgromadziły 10 punktów w 19 meczach. Ciężko więc w przypadku Evertonu myśleć o korzystnym rezultacie pod koniec sezonu, skoro w ciągu dziewięciu miesięcy wygrywa się zaledwie dwa spotkania wyjazdowe. W dodatku pod wodzą dwóch różnych menedżerów.

Utrzymanie Evertonowi w dużej mierze zapewniła ponadprzeciętna końcówka sezonu. Podopieczni Franka Lamparda wzięli się do roboty i w ostatnich 6 spotkaniach zdobyli aż 10 oczek. Po drodze pokonywali przecież wielkie drużyny takie jak Chelsea czy Leicester. Niestety trudno uniknąć wrażenia, że dobre wyniki z wyżej notowanymi rywalami, nie były efektem pracy wykonanej przez Franka Lamparda, a jedynie indywidualnymi popisami zawodników. Bardzo dużo koledzy z zespołu mogą zawdzięczać choćby Richarlisonowi. Brazylijczyk wziął na swoje barki ciężar całej drużyny i w ostatnich meczach harował za wszystkich, a jego bramki gwarantowały ważne punkty.

Liczby nie kłamią

Niestety katastrofalny dorobek na stadionach rywali, to nie jedyne, co nie uległo poprawie za kadencji Franka Lamparda. Jeśli zgłębimy nieco więcej cyferek, okaże się, że ciężko właściwie znaleźć jakikolwiek obszar, który realnie odżyłby po zmianie menedżera. Podobnie zresztą jest z osiągnięciami poszczególnych piłkarzy. Przy porównywaniu statystyk należy pamiętać, że obaj szkoleniowcy prowadzili Everton w niemal identycznej liczbie spotkań – 19 do 18 na korzyść byłego trenera Realu Madryt.

Z Frankiem Lampardem za sterami Everton zdobył 19 bramek w 18 meczach. Pomimo beznadziejnej końcówki za kadencji Rafy Beniteza piłkarze strzelili o pięć goli więcej. Warto dodać, że taka sztuka udała się drużynie Hiszpana bez Dominica Calverta-Lewina, który ze względu na złamanie palca u stopy, był wykluczony z gry przez ponad 3 miesiące. Zanim jeszcze nabawił się urazu, zdążył zdobyć trzy bramki, w trzech pierwszych kolejkach sezonu 2021/2022.

Frank Lampard mógł już korzystać z usług Anglika znacznie częściej. Mimo to DCL pod wodzą nowego trenera trafił do siatki jedynie dwa razy. Oczywiście jedna z bramek to gol w 86 minucie meczu z Crystal Palace, który zapewnił utrzymanie The Toffees. W ogólnym rozrachunku nie ma to jednak za dużego znaczenia.

Kolejnym piłkarzem, który zaliczył sporą obniżkę formy, jest Demarai Gray. W pierwszych 15. kolejkach Anglik zanotował pięć goli, a do tego dorzucił dwie asysty. Grał też od deski do deski niemal wszystkie mecze i akurat to nie zmieniło się również po zmianie menedżera. Mimo tego do końca kampanii bohater letniego transferu dopisał do swojego konta zaledwie dwie asysty. Tak zauważalny zjazd ofensywnych piłkarzy Evertonu, to przy okazji kolejny argument na poparcie tezy postawionej kilka akapitów wyżej.




A jak wyglądała sytuacja defensywy The Toffees? 33 bramki stracone za czasów Beniteza i 32 pod wodzą Lamparda. Łącznie klub z Goodison stracił 66* goli, a aż 1/3 z nich padła po stałych fragmentach gry. Co tu dużo mówić, tylko w meczu z Arsenalem, w kolejce numer 38 Everton stracił trzy bramki niemal bezpośrednio po rzutach rożnych. Roboty w obronie nie ułatwił też Michael Keane, który rozegrał koszmarny sezon. W skrócie: dwa gole samobójcze, dwa błędy bezpośrednio prowadzące do utraty gola, czerwona kartka i tylko nieco ponad 50% udanych odbiorów.

Na ratunek ekipie z niebieskiej części Liverpoolu ma przyjść obrońca jednego ze spadkowiczów — James Tarkowski. Ponadto, jak donosi The Athletic, Frank Lampard po raz kolejny spróbuje ściągnąć do swojego sztabu trenera od stałych fragmentów gry, z którym zna się jeszcze za czasów Chelsea. Anthony Barry, bo o nim mowa, wciąż ma jeszcze ważny kontrakt z The Blues i ciężko powiedzieć co mogłoby go skłonić do przenosin na Goodison. Niemniej przed Frankiem Lampardem kolejny obszar do poprawy, pytanie tylko, czy zdoła zrobić to własnymi rękami.

*plus jedna bramka stracona w meczu Everton 0-1 Aston Villa, w którym The Toffees poprowadził Duncan Ferguson.

Sędziowie nie pomagali

W tym całym zamieszaniu panującym w drużynie trzeba oddać, że sędziowie nie byli do końca sprawiedliwi. Niektóre sytuacje faktycznie były źle ocenione, a Evertonowi należał się rzut karny, bądź wolny. Jedno z takich zdarzeń miało miejsce w spotkaniu rozgrywanym w ramach 37. kolejki. Everton podejmował na własnym terenie Brentford. Gospodarze prowadzili już od 10. minuty, a niedługo później mieli okazję objąć dwubramkowe prowadzenie.

Kristoffer Ajer tak intensywnie przytrzymywał w polu karnym Richarlisona, że niemal ściągnął z niego koszulkę. Niestety sędzia nie dopatrzył się w tej akcji przewinienia, a VAR milczał. Sytuację tę na swoim Twitterze skomentował Keith Hackett — były szef kolegium sędziów. Według Anglika rzut karny to pewniak.

Richarlison miał koszulkę naciągniętą tak bardzo, że należała się za to kara. Dlaczego VAR nie sprawdził tej sytuacji? […] No dalej, koszulka gracza Evertonu była niemal podarta. W wyniku tego nie ma akcji i powinna być czerwona kartka — napisał były arbiter.

Inną naprawdę niezrozumiałą decyzją sędziów, był brak odgwizdania ręki Rodriego we własnym polu karnym. Sytuacja była nawet sprawdzona przez VAR, jednak nikt nie wyciągnął wobec Hiszpana konsekwencji. Abstrahując od sytuacji Evertonu, kibice uważają, że ten błąd mógł zaważyć nawet na losach mistrzostwa. Zdarzenie to miało bowiem miejsce w samej końcówce meczu, a Everton przegrywał z The Citizens tylko 1-0.

Problemy nie tylko na boisku

Od kiedy właścicielem klubu został Farhad Moshiri wydatki Evertonu znacznie wzrosły. Ba, powiedzieć, że znacznie wzrosły, to nie powiedzieć nic. Tylko pod wodzą Marco Silvy na wzmocnienia drużyny wydane zostało ponad 200 milionów funtów. 34 miliony na Alexa Iwobiego, 27 milionów na Moise Keana, a dodatkowo transfery zawodników takich jak Jean-Philippe Gbamin czy André Gomes. Umówmy się – żaden z tych zawodników nie zrobił na Goodison sensacyjnej kariery, a ich obecność w Evertonie najczęściej odnotowywała klubowa księgowa, przelewając na ich konta kolejne setki tysięcy. Mówiąc o wysokich pensjach, nie sposób nie wspomnieć o Jamesie Rodriguezie. Według ustaleń Kolumbijczyk inkasował 200 tysięcy funtów tygodniowo, a podczas swojej przygody na zachodzie kraju zdołał rozegrać 26 spotkań, w których zanotował 6 bramek i dziewięć asyst. Nie był to najbardziej opłacalny transfer.

Podsumowując, wraz z przyjściem nowych graczy nie szedł w parze postęp sportowy. W konsekwencji takie trwonienie pieniędzy i generowanie niskich przychodów doprowadziło do ogromnych strat finansowych. Na przestrzeni trzech ostatnich lat Everton stracił 371,8 miliona funtów. Natomiast maksymalna dozwolona suma wykazanych strat za okres 3 lat może wynieść 105 milionów funtów. Nie potrzeba wielkich umiejętności matematycznych, żeby policzyć, że Everton, przekroczył ją ponad trzykrotnie. Rzecz jasna takie zachowanie nie jest zgodne z przepisami FFP (Financial Fair Play) i mało brakowało, aby na klub została nałożona sroga kara, a w najgorszym przypadku zakaz transferowy czy nawet odjęcie punktów. Tylko cud, uratował ich od sankcji nakładanych przez UEFA, a dokładniej, tym cudem była pandemia wirusa COVID-19. Przez zamieszanie, które wywołał na świecie koronawirus, każdy klub stracił lwią część przychodów. W wyniku tego restrykcje FFP uległy zmianie, a The Toffees uniknęli konsekwencji za swoje bezmyślne zakupy.

Temat jak bumerang powrócił dosłownie kilka dni temu. Leeds oraz Burnley złożyły protest do władz ligi, oskarżając Everton o złamanie zasad FFP. Według The Telegraph przedstawiciele obu klubów mają w tym tygodniu spotkać się z Richardem Mastersem — dyrektorem naczelnym Premier League, aby przedyskutować tę sprawę. Niewiele jednak wskazuje na to, że klub z Goodison może zostać ukarany. Straty w dużej mierze zostały wygenerowane w okresie pandemii, a Everton zarzeka się, że w tym czasie postępował zgodnie z wytycznymi władz Premier League, co za tym idzie, nie naruszyli przepisów.

Czy Frank Lampard to dobry menedżer?

Robiąc research do tego artykułu, starałem się również doszukać jakichś pozytywów pracy Anglika. Nie było to łatwe, ale udało się wyszukać jedno konkretne doniesienie. Prosto z szatni na Goodison. Według brytyjskiej prasy Lampard zdecydowanie poprawił morale zespołu. Oczywiście, jest to świetna informacja. Morale bowiem są niezmiernie ważne w pracy zespołowej. Tym bardziej, kiedy na co dzień towarzyszy presja związana z grą na najwyższym poziomie rozgrywkowym w Anglii. Jednak jakie przełożenie na grę mają dobre morale? Z pewnością ogromne. Jest tylko jeden warunek. Pozytywna atmosfera będzie dodatkowym atutem drużyny, jeśli coś poza tym funkcjonuje w niej dobrze. A w przypadku Evertonu niewiele funkcjonuje chociażby prawidłowo.

Kibice The Peoples Club przeżyli w tym sezonie prawdziwą huśtawkę emocji. Zaczęło się od nerwów związanych z zatrudnieniem Rafy Beniteza, przez euforię na początku sezonu, wreszcie wybuch protestów przed zatrudnieniem Lamparda, aż po dzisiaj. Z jednej strony fani na pewno są szczęśliwi i nie ma co im się dziwić, jednak czy przetrwanie to dla nich prawdziwy powód do dumy? Jedno jest pewne. Zapewnienie sobie utrzymania z takim klubem jak Everton zaledwie na kolejkę przed końcem sezonu to żaden sukces. Jeśli w przyszłym sezonie The Toffees celują w coś więcej, to przed ich szkoleniowcem do wykonania jeszcze ogrom pracy.

A wy jak oceniacie umiejętności Franka Lamparda? Dajcie znać głosując w ankiecie poniżej.