94. minuta starcia na Old Trafford z Atlético. Na tablicy wyników wciąż widnieje wynik 0-1 dla przyjezdnych. Manchester United po raz ostatni rusza do ataku, po raz ostatni wierzy, że może jeszcze odwrócić losy rywalizacji i pozostać na dłużej w Lidze Mistrzów. W polu karnym podopiecznych Cholo Simeone roi się od czerwonych koszulek. Stretford End dopinguje jak oszalałe, licząc na kolejny fantastyczny comeback w wykonaniu swoich ulubieńców. Tymczasem Nemanja Matić nadciągał środka pola z piłką przy nodze niczym wybraniec greckich bogów, mogąc zwiastować jakiś cud. 

Matić biegł. Nagle minimalnie zwolnił i spojrzał przed siebie. Dostrzegł na prawej stronie Marcusa Rashforda – wystarczyło zagrać prostopadłe, niegroźne podanie i napędzić atak. Ale Serb spanikował. Przegapił moment, aby dać sobie i kolegom z drużyny jeszcze jedną szansę. Choć ostatecznie futbolówka znalazła się przy skrzydłowym, Czerwone Diabły straciły pęd całej akcji. Cudu nie było.

Gdyby 30-letni pomocnik pognał sam na bramkę strzeżoną przez Jana Oblaka, zdecydował się huknąć z dystansu i trafił do sieci w końcówce doliczonego czasu gry, nad wyraz pasowałoby to do obrazu tego zeszłotygodniowego meczu. Z 11 strzałów ekipy Ralfa Rangnicka aż 6 okazało się udziałem obrońców – 4 uderzeń na bramkę Słoweńca posłał Diogo Dalot, 2 oddał Raphaël Varane.

Ile z nich było autorstwem Cristiano Ronaldo? Odpowiedź znajdziecie poniżej. Tak, to ten sam napastnik, który jeszcze trzy dni wcześniej popisał się fenomenalnym hat-trickiem przeciwko graczom stołecznego Tottenhamu. Ten sam, który w fazie grupowej na własnych barkach wprowadził Manchester United do fazy pucharowej – gole strzelone przez Portugalczyka dały „na czysto” 8 z 11 punktów zebranych przez zespół. Ten sam, który trzy lata temu w Turynie wyprawił Los Colchoneros niezapomnianą remontadę, dobitnie pokazując, skąd się wziął jego przydomek „Mr Champions League”.

Tylko, czy brak skuteczności Portugalczyka może jeszcze kogokolwiek dziwić? Regularności brakuje mu jak tlenu – w tym roku poza starciem ze Spurs trafił jedynie z Brighton. Dlatego nie szokuje nawet kolejna statystyka z wtorkowego spotkania – całe 0 kontaktów z piłką w polu karnym ekipy z Madrytu. Nie na taki powrót do korzeni liczył i Manchester United, i sam CR7, podpisując kontrakt pod koniec letniego okienka.

Manchester United i błędne koło Ligi Mistrzów

Jako fan drużyny z czerwonej części Manchesteru zaraz po końcowym gwizdku byłem piekielnie rozczarowany. Być może nawet nie samym wynikiem, a świadomością tego, że 15 marca skończyły się szanse na jakiekolwiek trofeum w obecnym sezonie. Podkreślę to jeszcze raz – 15 marca. Nie tego wymaga się od drużyny, która jeszcze nieco ponad rok wcześniej zasiadała w fotelu lidera Premier League i wyglądała na względnie mocną. Wydawało się, że na majową fetę z okazji 21. tytułu mistrzowskiego jest jeszcze za wcześnie. Jednak, aby przebić barierę 81 punktów ustanowioną cztery lata temu przez José Mourinho to już odpowiedni moment.

Aczkolwiek rano, kiedy się obudziłem, uświadomiłem sobie, że tak naprawdę niczego innego, niż zakończenia przygody na kolejnym froncie, się nie spodziewałem. Wpisuje się idealnie w listę innych „osiągnięć” z tego sezonu, jakich dokonała ta drużyna w Teatrze Marzeń. Porażka już w 3. rundzie Carabao Cup z West Hamem, gdzie United oddali przeszło 27 strzałów na bramkę Areoli bez wymiernego skutku. Surowe lekcje od The Citizens i The Reds, którzy w październiku grubą kreską zarysowali granicę między mężczyznami, a chłopcami do bicia. W końcu klęska w 4. rundzie Pucharu Anglii z Middlesbrough, gdy w pierwszej połowie piłkarze Rangnicka powinni schodzić z zapasem 3-4 goli na koncie. Żaden z następców Sir Alexa nie odpadł tak szybko w rozgrywkach FA Cup.

Na intrygującą rzecz po końcowym gwizdku zwrócił uwagę Gary Neville. Anglik wspomniał niejako o błędnym kole związanym z występami w najbardziej elitarnych rozgrywkach na Starym Kontynencie. 

Jedyną korzyścią odpadnięcia Manchesteru United zeszłej nocy, jeśli w ogóle jakąś można dostrzec, to fakt, że mogą teraz w 100% skoncentrować się na lidze, gdzie ich priorytetem jest wywalczenie sobie awansu do następnej edycji Champions League.

Odpaść z Ligi Mistrzów, by skupić się na grze o awans do niej. Rozumiem kwestie finansowe związane z występami tam przyszłej jesieni, ale to przypomina lekki absurd. Niestety, mam wrażenie, że zarząd klubu tak właśnie myśli – byle tam się znaleźć, odpaść możemy nawet w 1/8 finału. Ba, nawet w fazie grupowej, jeśli losowanie okaże się niekorzystne, co miało miejsce w zeszłym roku.

Najniższy moment od 22 lat

Już dziś wiadomo, że Manchester United cierpi (i będzie cierpiał przynajmniej do marca przyszłego roku) na najdłuższą suszę w braku trofeów od 40 lat. Ostatni raz, gdy 20-krotny Mistrz Anglii włożył coś do klubowej gabloty, nastąpił w maju 2017 roku, gdy doświadczeniem i przemyślaną taktyką udało się ograć młodzież Ajaksu w finale Ligi Europy. Po drodze nadarzały się okazje, by złą passę przerwać. Finał Pucharu Anglii przegrany po sprokurowanym przez Phila Jonesa rzucie karnym. Finał Ligi Europy w Gdańsku, rozstrzygnięty na niekorzyść United dopiero w rzutach karnych. W końcu dwa półfinały Carabao Cup, gdzie za każdym razem piłkarze Solskjæra ulegali rywalom zza miedzy. W każdym przypadku jednak zawsze czegoś brakowało.

Miejsce, w którym znalazł się obecnie Manchester United, idealnie zobrazował niedawno Ralf Rangnick. Po wiktorii z Tottenhamem został zapytany przez jednego z dziennikarzy, czy jego ekipę stać na końcowy triumf w Champions League. Niemiec nie mógł się w tej sytuacji powstrzymać od śmiechu. Tylko, czy można się spodziewać innej reakcji, po tym, jak tydzień wcześniej jeden z głównych faworytów tych rozgrywek – Manchester City – pokazał jego piłkarzom, jak się gra w piłkę, a Riyad Mahrez i Kevin de Bruyne zanotowali indywidualnie wyższe xG niż cały jego zespół. Wątpię. Ewentualnie mógł zbyć reportera.

Takiej reakcji sprzyja ostatnia historia. Od czasu finału na Wembley w 2011 roku Manchester United zaledwie dwa razy znalazł się w najlepszej ósemce na Starym Kontynencie. Raz za Davida Moyesa, raz za Ole Gunnara Solskjæra – jednak w obu przypadkach na tej 1/4 się kończyło. 2:4 z Bayernem Guardioli, 0:4 z Barceloną Valverde. Brak choćby jednego półfinału w ciągu 11 lat niejako dopełnia skalę goryczy. 

Aczkolwiek to nie wszystko. Jest jeszcze jedna fatalna seria kontynuowana przez podopiecznych Rangnicka. Na chwilę obecną Czerwone Diabły mają najniższy wskaźnik zwycięstw od sezonu 1989/1990 – zaledwie 45%. W taki sposób trofeów po prostu nie da się podnieść. Liverpool nie wygrał mistrzostwa przez 30 lat. Zespół z Old Trafford za rok będzie już w 1/3 tego dystansu i nie zapowiada się, by zboczył z tak obranej ścieżki.

Wyciąganie konstruktywnych wniosków, a Manchester United

Wracając jeszcze do spotkania z Los Colchoneros. Przy takich liczbach, jak te powyżej, ciężko zawalczyć z drużyną, która nawet pomimo kryzysu wciąż dzierży miano mistrza La Ligi, a w Lidze Mistrzów jest ograna, jak mało która. Gol Anthony’ego Elangi nieco zaciemnił obraz pierwszego meczu, w którym United właściwie powinno dziękować Bogu za uniknięcie porażki. Aż 50 strat piłki w samej pierwszej połowie. Absurdalny pomysł z Victorem Lindelöfem na prawej obronie, który kosztował utratę bramki już w 7. minucie. W końcu zero idei na rozgrywanie piłki – każde przekroczenie połowy boiska niemalże kończyło się stratą. Momentami do linii obrony cofali się Bruno z Fredem, tworząc sześcioosobowy blok defensywny – tu zwyczajnie brakuje słów.  

Wydawało się, że Ralf Rangnick odrobił pracę domową z potyczki w stolicy Hiszpanii. Otwarcie meczu – już nieuznana bramka Elangi. Kilka szybkich wymian piłki na jeden dwa kontakty, które pozwoliły przenosić ciężar gry blisko pola karnego Atlético. Agresywny, wysoki pressing i w dodatku skuteczny. Za chwilę młody Szwed znowu stanął oko w oko z Oblakiem, kiedy Słoweniec jego strzał instynktownie obronił głową. Tego nie dało się zauważyć trzy tygodnie wcześniej.

Tylko jak wytłumaczyć to, co miało miejsce później? Podopieczni niemieckiego menedżera dostali jedno ostrzeżenie w postaci groźnego strzału Rodrigo de Paula z dystansu. David de Gea znów zapisał kolejną w tym sezonie rewelacyjną interwencję. Drugie ostrzeżenie przyszło niedługo później. Lukę na lewym skrzydle wykorzystał Llorente, po tym jak wyżej do odbioru wyszedł Maguire i zgrał piłkę do João Félixa. Portugalczyk wpakował futbolówkę z bliskiej odległości do sieci, ale Marcos był na pozycji spalonej.

Czy po dwóch takich sygnałach Manchester United coś zmienił? Absolutnie nie. Za chwilę akcja tę samą flanką. Kolejna wyrwa w obronie pomiędzy Maguire’em a Tellesem. Znowu z łatwością minięta została druga linia. Renan Lodi jedynie dokonał dzieła zniszczenia, wykorzystując dośrodkowanie Griezmanna. Jeśli ktoś się uważnie przypatrzy tej sytuacji, w polu karnym było 5 zawodników United na 5 zawodników z Madrytu. Ilu rywali pozostawało bez krycia? Dokładnie 4 – kwintesencja postawy defensywy w ciągu ostatnich miesięcy. Diogo Dalot zapewne wciąż rozmyśla, do kogo powinien się w tej sytuacji przesunąć. 

Najbardziej absurdalna zmiana sezonu

Można oczekiwać, że schodząc na przerwę w tak kluczowym meczu, trener spróbuje coś zmienić taktycznie i zaskoczyć przeciwnika. Tymczasem po gwizdku rozpoczynjącym drugą połowę szczególnej reakcji nie dało się zauważyć. Jeden strzał Elangi z ostrego kąta, ale niecelny. Uderzenie z woleja Sancho przelatujące wysoko nad poprzeczką. Próba Varane’a z główki po rzucie rożnym. I tyle. 3 sytuacje, z czego dogodna zaledwie jedna przez ostatnie 45 minut dwumeczu.

Niemiec kompletnie nie trafił ze zmianami. Paul Pogba wszedł za mimo wszystko nieźle grającego Bruno i zabił jakikolwiek rytm akcji ofensywnych. Marcus Rashford nie dość, że jest cieniem samego siebie z zeszłego sezonu, to Rangnick rzucił go na prawe skrzydło, gdzie nie radzi sobie jeszcze bardziej. Edinson Cavani nie dał nic poza pressingiem na linii defensywy podopiecznych Simeone. No i crème de la crème – Juan Mata za Harry’ego Maguire’a. Zawodnik, który rozegrał okrągłe 0 minut w obecnych rozgrywkach Premier League za gracza, który mógłby się przydać przy stałych fragmentach gry. I jeszcze Hiszpan wchodzi do środka pomocy, grając za pięcioosobowym linią ataku.

Wiem, że szerokiego wachlarzu opcji z ławki 63-latek nie posiadał. Tyle że wprowadzenie trzech piłkarzy, łącznie mających 101 lat na karku (Matić + Mata + Cavani), podczas gdy ma się do dyspozycji Jessiego Lingarda – gracza kochającego poruszenie się w wolnych przestrzeniach, z dobrym uderzeniem z dystansu – jest pomysłem po prostu przestrzelonym. Tak skończyło się akcją opisaną we wstępie. W najważniejszym momencie sezonu akcję rozprowadzał Nemanja Matić – piłkarz który powinien być ostatecznością.

Los Colchoneros zadbali o te wszelkie drobne szczegóły, zwłaszcza jeśli chodzi o kształt defensywy, w której ich zawodnicy zawsze znajdowali się na odpowiednich pozycjach lub w pobliżu piłkarza United będącego w posiadaniu piłki, odcinając go od możliwości wyboru i zwiększając frustrację. Fenomenalnie kradli czas, kiedy pojawiał się choćby cień szansy, by to zrobić.

Co w przypadku problemów United jest słowem klucz? Zbyt wiele

Pretensje do niemieckiego coacha mam też w kwestii doboru taktyki. Przed jego przyjściem oczekiwałem, że może taktyka zorientowana na gegenpressing będzie dobrym rozwiązaniem, odmianą względem poprzednika. Jednak to od dłuższego czasu nie działa, a 63-latek wciąż trzyma się swoich założeń. To po prostu nie funkcjonuje z zestawem piłkarzem, jakich Niemiec zastał na Old Trafford. Tak się nie da grać, gdy co mecz wystawiasz Harry’ego Maguire’a – obrońcę ociężałego, powolnego i bez grama zwinności. A w twojej kadrze brakuje typowego defensywnego pomocnika harującego w odbiorze i uprzykrzającego życie ofensywnym graczom przeciwnika. Takiego, który mógłby odciążyć nieco blok defensywny i przykryć jego braki szybkościowe.

Ani Fred, ani Scott McTominay nie są tego rodzaju piłkarzami. To tacy zawodnicy na granicy „6” a „8”. Żaden z nich nie nadaje się do gry jako kotwica przed linią defensywy. Oczywiście, część obowiązków przy wyższych wyjściach etatowego reprezentanta Synów Albionu mogliby przejąć lewi obrońcy. Jednak Telles nie jest orłem w grze w destrukcji, a Shaw z formą rozminął się zaraz po Euro 2020. W dodatku przy wysoko ustawionym środku pomocy tworzą się pomiędzy liniami ogromne przestrzenie. Wystarczy kilka zgrabnych podań w te strefy, aby wprowadzić w stan gotowości Davida de Geę.

Trzeba mu oddać, że Manchester United w każdym meczu, poza derbami miasta, kreuje sobie zazwyczaj kilka wybornych okazji. Problemem pozostaje jednak skuteczność. Odpowiednio 1,83 z Burnley i 2,99 xG z Southampton przełożone jedynie na jedną bramkę. 2,41 z Watfordem, gdzie nie udało się zdobyć ani jednej. Teraz 1,23 z Atlético – to boli, zwłaszcza gdy w ataku biega specjalista od strzelania goli. 

Jeszcze inną sprawą jest postawa zespołu w drugich połowach. Mecz w Lidze Mistrzów to kolejny przykład jak diametralnie ekipa z Old Trafford potrafi się zmieniać po przerwie. Ale te oznaki pojawiały się już od dłuższego czasu. Wspomniane mecze z The Clarets i Świętymi w drugich połowach rozpoczynały się od straconej bramki. W obu przypadkach gracze rywali wykorzystywali niefrasobliwość w obronie Maguire’a. Leeds w 90 sekund potrafiło ustrzelić dublet. City, jak włączyło drugi bieg, również okazało się być poza zasięgiem, mimo że pierwsze 45 minut United było całkiem niezłe. Ciężko znaleźć sensowne wytłumaczenie.

Manchester United w pogoni za… Arsenalem

Ten sezon wciąż jest do uratowania. Problem w tym, że już nie wszystko zależy jedynie od Ralfa Rangnicka i jego piłkarzy. Z 9 pozostałych spotkań do końca rozgrywek trzeba wygrać moim zdaniem minimum 7. To jednak łatwym zadaniem nie będzie. Przy szwankującej defensywie i mizernym ataku ogranie takich zespołów jak Liverpool, Chelsea czy Arsenal jest obecnie chyba poza zasięgiem. 

Co do tego ostatniego, to chyba pierwszy moment od dłuższego czasu, kiedy fani United mogą z zazdrością spoglądać na to, co obecnie dzieje się na Emirates Satdium. Ofensywnie grająca drużyna, która ma pomysł na rozgrywanie i przenoszenie akcji pod pola karne rywala. W dodatku często czyniąca to z nutką finezji. Szkielet zespołu oparty na młodych utalentowanych piłkarzach, którzy rosną pod opieką Mikela Artety. Przemyślane, nawet pomimo krytyki zewnątrz, transfery (Ramsdale i Ødegaard), które obroniły się swoją postawą na boisku. Co panuje w czerwonej części Manchesteru – chaos i cierpienie.

Patrzysz na ich ekskluzywne produkty akademii z Hale End: Bukayo Sakę czy Emile’a Smitha Rowe’a i zastanawiasz się, w którym miejscu na ich tle jest Marcus Rashford. Obaj rozgrywają kapitalną kampanię, znajdując się w czołówkach klasyfikacji goli i asyst wśród zawodników U-21. Obaj dostali ostatnio powołanie do reprezentacji Anglii od Garetha Southgate’a. Tymczasem 24-latek dosłownie cierpi na boisku i momentami podejmuje irracjonalne decyzje, jak pamiętna sytuacja z The Villans w Pucharze Anglii. Jego Southgate pominął.

Boki obrony – bardzo solidny w defensywie Takehiro Tomiyasu, który szybko zaaklimatyzował się w realiach Premier League i jeszcze lepszy moim zdaniem (bo dający równie sporo w ofensywie) Kieran Tierney. Łączna suma wydana na tę dwójką? Niecałe 37 milionów funtów. Manchester United przez ostatnie sześć lat wydał na boki obrony ponad 100 baniek. Efekt? Z chęcią przygarnąłby któregoś z nich. Mam nieodparte wrażenie, że miano najlepszego do dziś dzierży Antonio Valencia, który nawet nie był obrońcą. A zostając jeszcze przy tylnej linii, to kilku rzeczy de Gea mógłby się od Ramsdele’a nauczyć, ale o tym szerzej pisał tutaj Krzysiek.

Smutno mi, Boże!

Po spotkaniu  z Los Colchoneros coś we mnie pękło. Mimo że spodziewałem się odpadnięcia, ta porażka sprawiła sporego rozmiaru ukłucie w kibicowskim sercu. Piętrzące się od kilku miesięcy problemy niemalże skondensowały się i znalazły ujście w ciągu tych 180 minut dwumeczu w ramach 1/8 finału. Dlatego cieszę się, że w weekend nie rozgrywali meczu, a teraz przychodzi czas na baraże do katarskiego mundialu, ponieważ osobiście potrzebuję chwili odpoczynku od tej ekipy. Mecz z podopiecznymi Kloppa w obecnej dyspozycji skończyłby się zapewne katastrofą porównywalną do tej z końcówki października. Tak można nieco nabrać dystansu i w przyszłą sobotę ponownie zasiąść przed telewizorem.

Obecna kampania zaczęła się od marzeń o tytule mistrzowskim, o przerwaniu hegemonii Manchesteru City i Liverpoolu. Niestety, najprawdopodobniej zakończy się fazą grupową Ligą Europy na jesień. Jeśli po zakończeniu sezonu powstanie film podsumowujący te 12 ostatnich miesięcy, to spokojnie jako tytuł można posłużyć fraza: „Jeśli coś mogło pójść nie tak, to właśnie tak poszło”. Od podpisania nowej umowy z Solskjærem przez powrót CR7 i skandal związany z Greenwoodem, po szybką klęskę na czterech frontach. 

To byłby bardzo smutny materiał, ale dokładnie takim smutnym klubem jest w ostatnich miesiącach Manchester United. Smutnym, rozczarowującym i zepsutym na wielu płaszczyznach. Z przepłaconymi gwiazdami, kadrą przeciekającą w każdej formacji i konfliktami w szatni. Pozbawionym szans na zdobycie trofeów i nienadającym się na poziom Ligi Mistrzów.

Odrzucając na chwilę historię i kwestie finansowe, czy United są obecnie lepsi od takiego Ajaksu, Napoli czy Marsylii? Odpowiedź brzmi nie. To drużyna drugiej kategorii na europejskiej scenie. Mogą zagrozić, ale często również w ogóle nie zagrożą. Przypominają rozrzutnego niedorajdę, który myśli, że dzięki wypchanej sakiewce zweryfikuje dystans do najlepszych. Ale to się nie dzieje, to nie jest takie proste. Dlatego, choć zabrzmi to brutalnie z perspektywy fana, ich miejsce powinno być na ten moment w Lidze Europy.